Władysław Pajor
Mój pobyt w Hiszpanii
Po 2-giej Wojnie Światowej
Wyjazd z Polski, 1945
W październiku 1945 ja i mój kolega zostaliśmy aresztowani przez UB. Na szczęście udało nam się uciec. W Krakowie spotkaliśmy się z jednym z naszych kolegów, który był tam w wojsku. Wziął przepustkę na trzy dni i w mundurze podporucznika odprowadził nas do Jeleniej Góry. Po przespaniu jednej nocy w hotelu, rano na ulicy spotkaliśmy Sekretarza Partii z sąsiedniego miasteczka. On nas dobrze znal Wracał do domu. Teraz wiedzieliśmy że za kilka dni UB będzie nas tu szukać. Nasz kolega wrócił do Krakowa a my wyruszyliśmy w drogę- na pieszo do Zgorzelca.
Po drodze do granicy spotkaliśmy młodą parę która szła w tym samym kierunku. Przyłączyli sie do nas i nie mieliśmy innej rady jak iść razem. Po przenocowaniu w Zgorzelcu w niedziele dnia 11 listopada 1945 roku około godziny 8 rano doszliśmy do rzeki Nysy. Z pod mostu wyskoczył kapral polski z pepesza. Zażądał od nas po 200 złotych od osoby. Po kamieniach przeszliśmy przez rzekę na druga stronę granicy.
Niemcy Wschodnie
Już po krótkim czasie zdaliśmy sobie sprawę że wpadliśmy jak z deszczu pod rynnę, kiedy co kilka minut widzieliśmy na ulicach patrole policji złożone zawsze z trzech ludzi, dwóch Rosjan i jeden Niemiec, albo dwóch Niemców i jeden Rosjanin.
Udało nam się dojść do dworca kolejowego bez przygód. Wykupiliśmy bilety na pociąg do Drezna. Po długim czekaniu nadszedł pociąg. Wieczorem dojechaliśmy do Drezna. Tak jak cale miasto, dworzec był kompletnie zniszczony przez bomby. Poczekalnia była czynna w podziemiach. Tłumy ludzi siedziało na ławach przy stołach i na ziemi. Myśmy znaleźli jeszcze miejsce przy długim stole. Rosyjsko - niemieckie patrole policji przepychały sie stale przez tłumy i co chwila wyciągali kogoś na zewnątrz. Byliśmy bardzo zmęczeni i przygotowani na najgorsze. Ja nie miąłem nadziei ze przeżyjemy tam do rana, kiedy miął odejść pociąg do Lipska. Moi przyjaciele poopierali głowy na łokciach na stole i albo udawali że śpią albo rzeczywiście spali. Ja obserwowałem, co się dzieje wokół nas. Trzech młodych Niemców, którzy od pewnego już nas obserwowali wskazali nas patrolowi. Myślałem, że to już koniec.
Wtedy zbliżył sie do mnie żołnierz niemiecki w mundurze alianckim z oznakami jeńca wojennego (POW) i powiedział mi po cichu "siedź spokojnie i udawaj że mnie znasz od dawna, wyjaśnię później, o co chodzi". Usiadł przy stole na przeciw mnie (kolega Gruszczynski zrobił mu miejsce) i zaczął mówić. Opowiadał jak dostał sie do niewoli (nie pamiętam gdzie, zdaje mi sie ze w Afryce), jak najpierw zabrali ich do Anglii a potem do Kanady gdzie przesiedział w obozie do końca wojny. Od czasu do czasu zwracał sie do mnie z czymś co miało dąć do zrozumienia, że jesteśmy z tej samej wioski. Wokół naszego stołu był tłum słuchaczy, miedzy nimi także policjanci którzy od czasu do czasu odchodzili i przychodzili spowrotem. A on mówił bez przerwy.
Wcześnie rano na gwizd pociągu tłum hurmem rzucił się do wyjścia na peron. Wtedy ten żołnierz podszedł do mnie uścisnął mnie i powiedział że trzej młodzi ludzie donieśli policji że my jesteśmy Polakami. Powiedział dalej, że jego bardzo dobrze traktowali w niewoli i ludzie dużo dobrego mu zrobili. Chciał, chociaż w części za to komuś się odpłacić. "Niech was Bóg prowadzi" powiedział na odchodne i zniknął w tłumie. Po dłuższym przepychaniu z niemałym trudem dostaliśmy się do pociągu.
Dojechaliśmy do Lipska. Olbrzymia kryta hala prawie pusta. Ludzie z naszego pociągu ustawiali się w kolejce do wyjścia. Jeden z nas podszedł do szklanych drzwi i zobaczył że przy wyjściu legitymują wszystkich. Na drugim krańcu hali była inna grupa wchodząca na peron. Poszliśmy przez tory w tamtym kierunku. Nikt nas nie zatrzymał. Przy wejściu na peron, niemiecki kolejarz kontrolował przepustki. Obok niego stal Rosjanin w mundurze. Jeden z nas podszedł do kolejarza i wsunął mu paczkę papierosów do kieszeni. Pokazaliśmy legitymacje jakie mięliśmy, dla ruskiego ważna była pieczątka. Ja pokazałem legitymacje szkolna z fotografia i pieczątka. Przeszliśmy wszyscy bez problemu. Nie wiedzieliśmy, dokąd idzie nasz pociąg, ale najważniejsze w tej chwili było wydostać sie z dworca.
Trzymaliśmy się osobno. Porozumiewaliśmy się bez słow. Ja znałem niemiecki wiec wszyscy patrzyli na mnie po wskazówki co robić. Z rozmów ludzi czekających na peronie dowiedziałem się , że pociąg idzie do Erfurtu, czyli na zachód. Czekanie było pod dużym napięciem bo po peronie kręciło sie dużo tajniaków. Wreszcie pociąg nadszedł i odetchnęliśmy. Teraz w drodze do Erfurtu w niesamowitym tłoku w pociągu przynajmniej czuliśmy sie bezpieczni. Dość późno wieczorem dojechaliśmy do Erfurtu. Zbliżała sie godzina policyjna, może dla tego żeby ludzie mieli czas rozejść sie do domów przy wyjściu była tylko sporadyczna kontrola. Szczęśliwie żadnego z nas nie zatrzymali.
Skierowaliśmy się w dzielnicę miasta bardzo zbombardowanej z nadziei ,że gdzieś wśród gruzów przeczekamy do rana. W jednym na wpół zbombardowanym domu zobaczyliśmy światło przez szpary w drzwiach. Zapukałem, otworzył mężczyzna w średnim wieku. Poprosiłem czy mógłby nas przenocować. Odpowiedział ze jest kara śmieci za przyjmowanie obcych bez zezwolenia władz i zamknął drzwi. Jeden z naszych nie wytrzymał nerwowo i głośno zaklął po polsku. Niemiec otworzył drzwi i szybko kazał nam wejść do środka. Poznał ze jesteśmy Polakami i powiedział nam że w czasie wojny pracował z Polakami w pobliskiej fabryce. Mięliśmy z sobą jedzenie, otworzyliśmy butelkę wódki i bardzo przyjemnie spędziliśmy wieczór.
Na drugi dzien. rano 16-letni syn gospodarza poszedł na dworzec i wrócił z wiadomością ze kontrolują wszystkich, co wsiadają do pociągów odchodzących na zachód. Dopiero późno po południu kontrola zelżała. Chłopak kupił nam bilety i wsiedliśmy do pociągu jadącego do Eisenach.
Po drodze dowiedziałem się od pasażerów jadących z nami że w Eisenach jest bardzo ścisła kontrola wszystkich wysiadających z pociągu. Zapytałem jak się nazywa ostatni przystanek przed Eisenach i dąłem znak naszym ze będziemy wysiadać. Przed dojazdem do naszej stacji uprzejmy pasażer uprzedził mnie ze już czas sie przygotować. Przepchnęliśmy sie przez tłum i jak tylko pociąg stanął szybko wyskoczyliśmy na peron.
Zbliżała sie godzina policyjna i już nikogo nie było na ulicach. W pewnym momencie zatrzymał sie przed nami łazik wojskowy jadący na czele rosyjskiego konwoju. Zamarłem z wrażenia (a może i ze strachu) rosyjski oficer łamaną niemczyzną zapytał się o drogę, do jakies miejscowości. Ulżyło mi, bo zrozumiałem ze przecież on nie wie, kto my jesteśmy. Bez wahania powiedziałem mu żeby jechał około 15 minut prosto a potem skręcił w lewo. Jak tylko odjechali jak najszybciej bocznymi uliczkami usunęliśmy sie stamtąd~ Byliśmy na przedmieściach miasteczka. Małe wille z ogródkami, wszystkie podobne do siebie. Zaczęliśmy szukać noclegu. W pierwszym domu starszy mężczyzna bez słowa zatrzasnął drzwi przed nami. Kilka domów dalej powiedzieli nam żebyśmy szli na policje, tam maja noclegi zorganizowane dla uciekinierów.
O kilka domów dalej otworzył drzwi młody mężczyzna ubrany częściowo w mundur wojskowy. Widać było ze nie dawno wrócił z wojska. Był grzeczny, ale powiedział że nie wolno nikogo nocować bez zezwolenia policji. Zanim zdążył zamknąć drzwi włożyłem stopę pomiędzy drzwi i próg. i powiedziałem mu "Pan także był żołnierzem, pan powinien nas zrozumieć". Otworzył drzwi i szybko wepchnął nas do środka Wpuścił nas do kuchni. Była tam jego urocza żona i śliczna mała córeczka. Wszyscy przyjęli nas bardzo serdecznie. Poczęstowali nas chlebem i herbata, wtedy zauważyliśmy ze w Erfurcie zostawiliśmy bochenek chleba i wędzony boczek. Spaliśmy na podłodze, drzwi były zamknięte z zewnątrz. Rano znów dostaliśmy chleba i herbaty. Miody Niemiec rzeczywiście spędził kilka lat na rożnych frontach. Był z zawodu cieślą. Powiedziałem mu, kto jesteśmy i gdzie idziemy. Zresztą nie udałoby sie tego ukryć, bo moi towarzysze ani słowa nie rozumieli po niemiecku. Poradził nam żeby nie zbliżać się już do pociągów ani głównych dróg tylko iść w stronę granicy pieszo, przez lasy bocznymi drogami.
Pojechał na rowerze w przodzie potem zatrzymał sie przy bocznej drodze i nieznacznie ręką pokazał nam gdzie iść.
Szliśmy przez cały dzień. przez wielkie lasy, tym razem o głodzie, mieliśmy butelkę wódki, ale nic do jedzenia. Kilka razy zbliżyłem sie do domów stojących na uboczu wsi żeby cos kupić albo uprosić do jedzenia. Częściowo się to udawało, ale w jednym miejscu wynieśli mi na zewnątrz miskę z zupą, jeszcze nie zdążyłem zjeść jak młoda kobieta powiedziała do kogoś żeby zadzwonił po policje, bo to jest ktoś podejrzany. Zniknelismy stamtąd jak najprędzej.. Przed wieczorem znów zbliżyłem się do samotnego domu z prośbą o nocleg. Gospodarz pozwolił nam przenocować w stodole, ale powiedział żeby sie ukryć w krzakach i wejść do środka jak będzie ciemno i że on nic nie chce wiedzieć o tym że tam jesteśmy. Po ciemku znaleźliśmy sobie miejsce do spania, ktoś po omacku znalazł koryto gdzie były gotowane kartofle dla swiń. Pojedliśmy sobie dobrze. Od dawna nie pamiętam tak smakowitego posiłku jak te kartofle. Rano poszliśmy dalej.
Kolo południa doszliśmy do wioski w pobliżu granicy. Ukryliśmy się w pobliskim lesie gdzie przesiedzieliśmy do zmroku. Poszedłem do domu na końcu wioski gdzie gospodarz przyjął mnie uprzejmie, chociaż ze strachem. Najważniejsze było to ze pokazał mi mapę okolicy i kierunek jak dojść do granicy. Także pozwolił nam zatrzymać sie w stodole aż do czasu jak zajdzie księżyc. Około godziny 3 nad ranem zrobiło sie zupełnie ciemno. Na szczęście w kierunku granicy szła linia wysokiego napięcia i na tle nieba widać było druty, to był nasz drogowskaz. Po długim człapaniu po mokrej glinie znaleźliśmy sie w pobliżu wieży strażnika. Przez dłuższy czas leżeliśmy bez ruchu aż usłyszeliśmy głośne chrapanie z wieży. Zawróciliśmy i obeszliśmy półkolem wieżę. W dali widać było mdłe światełko. Po długim marszu doszliśmy do domku na skraju jakiegoś miasteczka.
Wszedłem do środka, na łóżku leżał młody mężczyzna już ubrany, w kuchni krzątała się się kobieta. Powiedziałem ”dzień dobry” i stałem przez chwile bez słowa. Wtedy młody człowiek powiedział "możecie być spokojni, jesteście po amerykańskiej stronie" (widział moich przyjaciół za drzwiami). Dali nam herbaty z chlebem, pomogli wyczyścić się z błota i ostrzegli nas żebyśmy nie szli do amerykanów, bo nas oddadzą ruskim.
Strefa amerykańska- Tego samego dnia dostaliśmy się do cywilnego obozu polskiego w Fuldzie. Ja poszedłem natychmiast do szpitala gdzie lekarz- Polka zrobiła mi operację na obie nogi. Miąłem gangrenę. Po tygodniu już chodziłem. Dowiedziałem się wtedy że gdybym trafił do szpitala amerykańskiego to by mi amputowali obie nogi. Po latach dopiero w jednej z moich podroży do Południowej Ameryki dowiedziałem się że organizm ludzi żyjących w prymitywnych warunkach jest bardziej odporny na tego rodzaju choroby jak organizm ludzi z krajow o wysokim standarcie życiowym.
Wychodząc z Polski wlokłem za sobą cały bagaż nienawiści, jaki nazbierał się w ciągu długich pięciu lat wojny i okupacji. Obawiałem się, że trudno mi będzie żyć z tym w jakichkolwiek normalnych warunkach. Teraz leżąc w szpitalu miałem czas na rozmyślania i zdałem sobie sprawę ze cos się we mnie odmieniło, że już nie czuję nienawiści do nikogo. Wojna i wszystkie jej okropności zostały daleko poza mną. Fakt że spotkałem w Niemczech ludzi dobrych, którzy własnym życiem ryzykowali żeby nam pomoc powrócił mi wiarę w ludzi i zacząłem patrzeć w przyszłość z nadzieją i bez żadnych uprzedzeń.
Jak tylko zacząłem chodzić obaj z Leszkiem Gruszczynskim wyjechaliśmy pociągiem do Norymbergii do obozu wojskowego. Tym razem już byliśmy zaopatrzeni w odpowiednie dokumenty podroży. Chcieliśmy iść jak najprędzej do szkoły. W Norymberdze szkoły nie było. Był to obóz armii amerykańskiej a przy nim były polskie oddziały wartownicze. Traktowali nas tam bardzo dobrze. Po kilku dniach wysłali nas z transportem wojskowym do Monachium. Wysiedliśmy na autostradzie kilkanaście kilometrów od miasta. Zatrzymaliśmy amerykański samochód wojskowy. Była to karetka pogotowia, w której oprócz kierowcy siedział oficer amerykański. Ja trochę mogłem rozmówić się po angielsku. Powiedziałem mu że uciekliśmy z Polski i ze teraz chcemy znaleźć polskiego oficera łącznikowego w Monachium.
Miałem jego adres. Oficer amerykański zajął sie nami bardzo serdecznie. Zostawił nas dopiero jak po długich poszukiwaniach znalez1ismy mieszkanie kapitana Hempla. W tym samym dniu po południu byliśmy już w szkole w obozie dla uchodźców cywilnych w Monachium. Po kilku dniach pojechaliśmy do Mumau (Bawaria) żeby sie zweryf1kowac jako żołnierze Armii Krajowej. Przyjęli nas tam bardzo serdecznie. Po weryfikacji namówili nas żebyśmy nie wracali do Monachium tylko zostali w obozie wojskowym w Mumau, gdzie właśnie otwierali Gimnazjum i Liceum. Na kilka dni przed Świętami Bożego Narodzenia w 1945 roku zacząłem chodzić do Liceum na przyspieszony kurs. W czerwcu 1946 roku zdałem maturę jako pierwszy uczeń na ponad 20 uczniów i uczennic w klasie.
Natychmiast po zdaniu matury wyjechałem z dwoma kolegami transportem wojskowym do Insbrucka w Austrii. W Insbrucku mieszkaliśmy w obozie polskich studentów. Po sześciu tygodniach czekania na pozwolenie wjazdu do Wioch przedostaliśmy się sie na czarno przez Brenner do Ankony.
W ł o c h y - czerwiec - grudzień, 1946. W Ankonie spotkaliśmy księdza Tadeusza Kirschke, naszego dobrego przyjaciela z Mumau, który zaofiarował nam stypendia na Uniwersytet w Madrycie w Hiszpanii. Z Ankony okrężna droga przez Rzym i Neapol, wysiał nas ksiądz do obozu szkolnego w Trani nad Adriatykiem. Przy końcu września pojechaliśmy do Merano, blisko granicy szwajcarskiej, gdzie spotkaliśmy studentów z Rzymu, Bolonii, Insbrucka, Gratzu i z Francji. Jeden ze studentów, Stefan Zywczak z Insbrucka, znal bardzo dobrze hiszpański i dawał nam lekcje języka. W listopadzie transportem wojskowym przewieźli nas do Genui. Tam weszliśmy do budynku portowego w mundurach a wyszliśmy drugimi drzwiami na statek w cywilu. Oficer z 2-go Korpusu stal przy wyjściu i każdemu z nas dal $20 i najlepsze życzenia od Generała Andersa.
H i s z p a n i a - Po całonocnej podroży na drugi dzien. dopłynęliśmy do portu w Barcelonie. Tam czekał na nas przedstawiciel hiszpańskiej organizacji pomocy studentom profesor Deryng, który miął być tłumaczem. Ale okazało sie ze nasz Stefan Zywczak znal hiszpański lepiej od niego.
Przed wyjazdem do Madrytu odwiedziliśmy polski sierociniec w Barcelonie. Było tam około stu dzieci w osobnych rezydencjach dla dziewcząt i dla chłopców. Wiek tych dzieci był od 2 do 18 lat, większość 10 do 12. Przywieźli ich tam niedawno z Niemiec, większość z nich nie znała dobrze żadnego języka. Mówili trochę po polsku, trochę po niemiecku. Dla tych dzieci było to wielkie przeżycie spotkać taka duża grupę Polaków. Dla mnie też i przyrzekliśmy sobie z kolegą Władysławem Bobrkiem, że tam jeszcze wrócimy. Obaj byliśmy harcerzami.
M a d r y t - W drodze do Madrytu pociągiem Prof. Deryng poinformował nas o sytuacji w Hiszpanii i pokrótce o organizacji, która nas tam sprowadziła.
Jeszcze przed zakończeniem 2-ej wojny światowej w marcu 1945 roku na konferencji PAX Romana w Szwajcarii omawiano problem studentów pochodzących z krajów centralnej i wschodniej Europy znajdujących się na zachodzie.
Polski reprezentant Veritasu z Londynu powiedział że w tej chwili tylko we Włoszech w Polskiej Armii jest ponad 10,000 studentów, którzy potrzebują pomocy. Na to szef delegacji hiszpańskiej Profesor Ruiz Gimenez (późniejszy ambasador Hiszpanii w Watykanie a potem Minister Oświaty) oświadczył ze Hiszpania przyjmie 500 studentów. Nikt więcej się nie ofiarował. Hiszpania słowa dotrzymała. W tym samym roku Prof. Ruiz Gimenez spotkał sie z Biskupem Gawliną a we wrześniu 1946 podpisał urnowe z Veritasem z Londynu w sprawie pomocy studentom polskim.
W październiku 1946 została stworzona organizacja OCAU, "Obra Catolica de Asistencia Universitaria" (Katolickie Dzieło Pomocy Studentom) a w maju 1947 roku zostało otwarte "Colegio Mayor Santiago Apostoł" (Kolegium Św. Jakuba). W listopadzie 1946 roku przyjechała pierwsza grupa 25 Polaków z Włoch a w styczniu 1947 dalszych dziewięciu ze Szwecji. W wigilie 24 grudnia 1946 przyjechało 18 Ukraińców z Rzymu. W następnych latach przez Kolegium przeszło ponad 800 studentów z 16 krajów Europy centralnej i wschodniej. Idea stworzenia międzynarodowego kolegium w Madrycie oparta była na tradycji z czasów Filipa II, kiedy to tego rodzaju kolegium powstało w Hiszpanii dla studentów i naukowców z krajów Europy zachodniej prześladowanych przez reformację, głownie z Irlandii, Szkocji Anglii. Tym razem byli tu studenci i naukowcy z krajów opanowanych przez komunizm.
Początkowo mieszkaliśmy w pensjonatach lub rezydencjach dla studentów hiszpańskich położonych w centrum miasta. W maju 1947 przenieśliśmy sie do nowego 5 piętrowego budynku na Donoso Cortes 63. Ja mieszkałem w Kolegium 8 łat. W tym czasie polska grupa była zawsze największa (40 - 50) druga po nas to Ukraińcy, potem Słowacy, Chorwaci, Słoweńcy, Węgrzy i inne mniejsze grupy. Wszyscy co przez to kolegium przeszli uważają ze był eksperyment bardzo udany.
Kolegium miało bardzo ożywione życie religijne, kulturalne i socjalne. Była u nas kaplica i mieliśmy swojego kapelana. Częste odczyty przez znanych ludzi z życia kulturalnego i naukowego. Wieczory dyskusyjne, spotkania towarzyskie. Poza tym grupy narodowe miały swoje własne życie kulturalno-towarzyskie. W grupie polskiej mięliśmy szczęście mieć w Madrycie poetę Józefa Lobodowskiego. Był dla nas niezawodnym przyjacielem i mentorem. Wieczorami urzędował zawsze w pobliskim barze otoczony grupa Polaków i często Ukraińców. On umiał nas pogodzić
Mieliśmy dobre stosunki z Poselstwem Polskim, z ministrem pełnomocnym Panem Józefem Potockim i jego bardzo miłą rodzina. Także utrzymywaliśmy bliski kontakt z ostatnim Ambasadorem polskim w Madrycie, panem Marianem Szumlakowskim.
Dość często bywali w Madrycie, pianista Witold Małcużynski i skrzypek Henryk Szeryng, którzy zawsze ułatwiali nam wstęp na swoje koncerty. Wizyta Generała Władysława Andersa była bardzo przyjemnym przeżyciem. Odwiedził nas także ksiądz Bocheński ze Szwajcarii i Państwo Ruszkowscy w drodze z Paryża do Peru.
Mięliśmy Związek Akademików Polaków (Związek wydawał miesięcznik "Przed Jutrem"), katolickie stowarzyszenie Veritas, Krąg Starszych Harcerzy, SPK, Kolo AK, grupę taneczną gdzie Hiszpanki tańczyły w polskich strojach ludowych i dość dobry chór., gdzie mięliśmy kilka dobrych głosów z innych narodowości.
OCAU wydawało swój miesięcznik informacyjny "Cristianitas" a Kolegium miało miesięcznik "Nosotros" to znaczy "My". W 1969 roku, po 23 latach istnienia organizacja OCAU została rozwiązana i Colegio Mayor Santiago Apostoł zamknie. Stworzony został związek byłych stypendystów rozrzucony po świecie. Miesięcznik "Nosotros" przerodził się w kwartalnik. Niedawno wyszedł ostatni numer z zawiadomieniem ze zmarli w Madrycie prezes Dr. Mirosław Sokołowski i wice-prezes Dr. Nestor Romanyk. Zakończyła sie druga epoka.
Rezydencja studentów, Plaza Celenque Madryt - Mieszkaliśmy tam przez 5 miesięcy. W jednym pokoju było nas trzech Polaków i jeden Ukrainiec. O tym ze Ukraińcy będą z nami dowiedzieliśmy się sie kilka dni przed ich przyjazdem. Mięliśmy specjalne zebranie naszej grupy żeby przedyskutować nasza pozycję wobec nich. Po długiej dyskusji wszyscy zgodzili sie ze powinniśmy wyciągnąć rękę do zgody. Przyjechali pociągiem wcześnie rano, kilku z naszej grupy po szło na dworzec razem z Hiszpanami żeby ich przywitać. Rudawsky, który mieszkał z nami powiedział nam że przez całą drogę z Rzymu dyskutowali sprawę współżycia z nami. Większość była pewna ze stosunki ułożą się dobrze pomiędzy nami. Wśród wszystkich GOPR narodowościowych współpraca pomiędzy Polakami i Ukraińcami była najlepsza. W dużej mierze była to zasługa naszego przyjaciela Józefa Lobodowskiego, którego Ukraińcy darzyli dużym szacunkiem. Nigdy nie zapomnę naszej wieczerzy wigilijnej w kolegium w 1947 roku (pierwsza w nowym budynku). Wszystkie grupy narodowościowe śpiewały swoje kolędy. Kiedy przyszła nasza kolejka z drugiego krańca jadalni dołączyły się glosy 40-tu Ukraińców. Śpiewali te same kolędy po ukraińsku. Zrobiło to na wszystkich bardzo wielkie wrażenie.
Po kilku dniach współpraca ze studentami hiszpańskimi w rezydencji ułożyła sie bardzo dobrze. Jeden z nich przedstawił mnie swojemu znajomemu, który studiował ekonomię. Roman San Juan Rubio miał wtedy 18 lat. Przyszedł do mnie, zaprowadził mnie do siebie do domu przedstawił matce i dwom braciom. Bracia studiowali inżynierię. Matka na palcach mi pokazała i powiedziała "mam trzech synów, ty jesteś czwarty, tu jest twój dom". Do dziś dnia rodzina San Juanów jest moją rodzina. Po czterech latach, kiedy wszyscy czterej skończyliśmy studia mięliśmy uroczysty obiad z okazji otrzymania dyplomów. W czasie obiadu ja im podziękowałem za pomoc, jaka od nich otrzymałem w ciągu tych lat. Bez pomocy Romana, który wszystkie lekcje prawie codziennie przerabiał ze mną napewno nie skończyłbym studiów w normalnym czasie. Na to oni wszyscy wybuchli śmiechem, nie wiedziałem czy czegoś złego nie powiedziałem. Wytłumaczyli mi ze to oni są mnie wdzięczni ze razem z Romanem się uczyłem. Roman był bardzo zdolny, ale len i samemu było by mu trudno cos osiągnąć. Żeby pomagać mnie musiał sam sie uczyć.
Po zrobieniu magisterium Roman poszedł do pracy a ja przez następne dwa lata robiłem doktorat. W 1951 roku przyjechał do Madrytu Profesor Ralph Elliot, Amerykanin z Honolulu. Miał 56 lat, wydawał mi sie bardzo stary. Pisał pracę na temat rolnictwa w Hiszpanii. Bardzo sie z nim zaprzyjaźniłem. On nie znal hiszpańskiego, potrzebował mojej pomocy. Ja przy okazji praktykowałem mój angielski. ( Przez cały czas pobytu w Hiszpanii chodziłem na angielski do British Institute). Nauczyłem się od niego metodologii w pracy naukowej. Dyskutowaliśmy moją tezę doktorsk; jego wskazówki były mi bardzo pomocne. On potrzebował pomocy statystyka przy swojej pracy. Dawa1em mu lekcje i pomagałem mu w jego pracy. Był w Madrycie przez jeden rok. Ta współpraca była z pożytkiem dla obu stron. W 1952 otrzymałem Dyplom Doktora Nauk Ekonomicznych z wynikiem bardzo dobrym.
Na wiosnę 1947 roku pan Babecki Prezes Polskiego Czerwonego Krzyża zwrócił sie do mojego kolegi Władysława Bobrka i do mnie z propozycją żebyśmy pojechali na wakacje do polskiego sierocińca w Barcelonie. Tam mieli dużo kłopotów szczególnie ze starszymi chłopcami. Skontaktowaliśmy sie z londyńską komendą ZHP. Obaj byliśmy harcerzami. Zostaliśmy mianowani podharcmistrzami, dostaliśmy pełnomocnictwo na stworzenie drużyny harcerskiej w Barcelonie. To był eksperyment bardzo udany. W następnych latach, aż do roku 1951, ja przyjeżdżałem sam. Wkrótce potem cala grupa chłopców i dziewcząt została przeniesiona do Buffalo, USA. Najmłodsi byli adoptowani przez polskie rodziny. Wielu z nich jeszcze jest w Buffalo, teraz to już dzieci po sześćdziesiątce.
Od 1954 do 1957 pracowałem w Madrycie w Centrali Handlu Zagraniczego Przemysłu Tekstylnego. Byłem szefem sekcji badania rynkowów Byłem autorytetem w Hiszpanii od spraw gospodarczych związanych z przemyślem tekstylnym. Byłem traktowany bardzo dobrze. Ale mialem przyjaciela z Murnau, który po skończeniu architektury w Londynie przeniósł się do Kanady. Jurek Ankowicz był bardzo uparty. Przez dwa lata mnie przekonywał że powinniśmy jechać do Kanady aż w końcu mnie przekonał.
We wrześniu 1957 roku wyjechałem z Madrytu, żona z dzieckiem dołączyły do mnie w grudniu. Po trzech tygodniach znalazłem pracę u Eaton'a w Toronto. Po dwóch latach byłem managerem, kilka lat później miałem stanowisko ”Company Manager" . Moim przełożonym był Vice prezydent. Po 12 latach pracy po jednej z większych reorganizacji zmuszony byłem zmienić pracę. Zdecydowałem się na przeniesienie się do Ottawy. Przez 11 lat byłem Dyrektorem "Management Information System" w Tresury Board. Byłem odpowiedzialny za rozwój i wprowadzenie polityki planowania i zarządzania technologią komputerów i telekomunikacji w rządzie kanadyjskim. Nasze osiągnięcia w tej dziedzinie były znane w większości krajów świata.
W 1980 przeszedłem na pozycje bezpośredniego zarządzania w Ministerstwie Zaopatrzenia i Służb (Departament of Supply and Services) Tytuł Director Generalnego pozycja EX4 (ADM). Byłem tam przez 5 lat aż do wyjścia na emeryturę. Naszym dużym osiągnięciem było przygotowanie 10-cio letniego planu użycia komputerów i telekomunikacji w rządzie kanadyjskim.
Zadowolony jestem że to, co zrobiłem pomogło Kanadzie przygotować się do wymagań olbrzymiego rozwoju technologii informatyki, jaka przeżywamy w ostatnich latach.