Ewa Ponińska-Konopacka - wspomniena
Zabawa z pieskiem w Rabce, 1936 rok.
Z moim ojcem – czerwiec 1939 rok.
We wrześniu 1939 roku, na rozkaz Hitlera, wojsko niemieckie uderzyło na Polskę – zmieniając bieg historii, nie tylko w Europie, ale na całym świecie. W Nowym Sączu, gimnazjum zostało zamienione na szpital – oznaczyło to dla młodzieży dłuższe wakacje. Ponura możliwość, że szpital może się wypełnić rannymi nie przyszła mi do głowy. Przylepiałam do szyb długie paski papieru z gazet, które miały je protegować przed stłuczeniem w razie bombardowania. Dla trzynastolatki którą byłam, wojna wydawała się wielką przygodą.
Kiedy nasza szkoła została zamieniona na szpital, moja matka zdecydowała się pojechać na wschód Polski mając nadzieję, że tam szkoły będą otwarte i że będzie spokojnie. Jednak już w czasie naszej podróży miałyśmy pierwszy posmak wojny; nasz pociąg był wielokrotnie bombardowany i ostrzeliwany z samolotów. Byli zabici i ranni. Szybko przestałam myśleć o wojnie jako o przygodzie.
Kiedy wreszcie dotarłyśmy do klasztoru Sióstr Niepokalanek (nie pamiętam nazwy miejscowości), koło Kowla, blisko granicy sowieckiej, panował tam jeszcze spokój. Polska miała traktat pokojowy z Sowietami, więc nie oczekiwano niebezpieczeństwa z tamtej strony. Nikt sobie nie zdawał sprawy, że los Polski już został zapieczętowany w tajemnym układzie między Hitlerem i Stalinem, w którym Polska została podzielona na dwie części między dwóch wrogich partnerów. Podczas gdy polskie wojsko zmagało się z świetnie wyposażoną armią niemiecką, armia sowiecka przekroczyła polską granicę na wschodzie i zaczęła zajmować polskie tereny, pod pretekstem pomocy przeciwko Niemcom.
W Jazłowcu szkoła pełna już była uciekinierów. Zakonnice robiły wszystko, żeby wszystkich nakarmić. Jeszcze ciągle pamiętam wielki park otaczający klasztor i drzewa obciążone orzechami włoskimi, które właśnie dojrzewały. Po raz pierwszy w życiu zrywałam i jadłam orzechy włoskie prosto z drzewa.
Trzy dni później, wcześnie rano, usłyszałam głosy śpiewające nieznaną mi pieśń. Moja matka także się obudziła i słuchała „Tylko Rosjanie tak umieją śpiewać – to jest rosyjska pieśń” rzekła, nie wierząc własnym uszom. To był ten dzień kiedy Wojska Sowieckie wkroczyły do Polski.
Nowe władze zamknęły klasztor i rozpędziły zakonnice i uciekinierów. Pojechałyśmy do Lwowa, największego miasta we wschodniej części Polski. Lwów, miasto „Lwa” było wybudowane przez polskich władców, arystokrację i bogatych mieszczan i było znane ze swojej pięknej architektury. Znów znalazłyśmy z mamą schronienie w klasztorze, tym razem u Klarysek na ulicy Kurkowej. Ascetyczne życie zakonnic, które do tej pory spędzały czas na modlitwie dzień i noc, teraz obejmowało też opiekę nad uciekinierami. Mieszkaliśmy w ich celach i na korytarzach dosłownie setkami, a one karmiły wszystkich raz na dzień domową zupą.
W styczniu 1940, moja matka zdecydowała się przekroczyć granicę polsko-rumuńską aby się przedostać się na Zachód. Myślałam wtedy o moim ojcu, który był zagranicą. Tak długo jak moja pamięć sięgała, życie moich rodziców szło osobnymi drogami, chociaż mój ojciec zawsze łożył na moje wychowanie i często do mnie pisywał. Teraz była wojna, Rumunia była jeszcze wolnym krajem.
Polska granica z Rumunią była już strzeżona przez Sowietów, ale lokalni Huculi, za pieniądze, przeprowadzali jako przewodnicy całe grupy ludzi przez granicę do Rumunii. Nielegalne przekraczanie granicy nazywało się „przekraczaniem zielonej granicy”. Wielu młodych ludzi przekraczało granicę żeby dostać się do Wojsk Alianckich na Zachodzie. Moja matka zrobiła przygotowania i oznaczonego dnia wzięłyśmy pociąg ze Lwowa do Śniatynia, granicznego miasta. Niewiele osób było w pociągu, głównie lokalni wieśniacy, czułam że za bardzo rzuca się w oczy mój granatowy szkolny płaszcz z tarczą gimnazjalną na lewym rękawie.
Przyjechaliśmy do Śniatynia późno w nocy i resztę drogi przebyliśmy saniami. Zatrzymaliśmy się w małym chłopskim domku, gdzie przebywaliśmy aż do momentu kiedy trzeba było przekraczać granicę. Było z nami dwóch mężczyzn: jeden niski w średnim wieku, profesor Uniwersytetu Poznańskiego, drugi, wysoki i silnie zbudowany pułkownik wojska polskiego.
Noc, w czasie której mieliśmy przechodzić granicę, była bezksiężycowa i bardzo zimna. Szliśmy gęsiego przez pola w całkowitej ciszy. Śnieg trzeszczał pod nogami a nasze oddechy tworzyły biały obłok nad naszymi głowami. Po długim marszu, byliśmy tak blisko granicy, że widać było światła Rumuńskiej stacji kolejowej. Dzielił nas tylko teraz mały gaik i zamarznięta rzeka Dniestr.
W momencie, kiedy byliśmy wśród drzew, moje marzenia zostały nagle przerwane głośnym okrzykiem po rosyjsku: „Ruki na wierch! – Ręce do góry!” Momentalnie byliśmy otoczeni białymi sylwetkami uzbrojonych sowieckich strażników granicznych, którzy do tej pory ukrywali się za drzewami. Ich białe futrzane płaszcze czyniły ich prawie niewidzialnymi. (Później dowiedzieliśmy się, że to była pułapka, z góry przygotowana przez naszego przewodnika.)
Wszyscy podnieśliśmy ręce do góry. Znajdowałyśmy się z moją matką na brzegu małej polany, trochę dalej od mężczyzn. Widząc nas tak stojących, jeden z żołnierzy sowieckich zakrzyknął, „Odwróćcie się!” W tym momencie byłam pewna, że będzie do nas strzelał. Jednak nic takiego się nie stało.
Kątem oka zobaczyłam, że jeden ze strażników wali z wściekłością pułkownika, drzewcem karabinu. Potem poprowadzono nas na posterunek graniczny i wszyscy oprócz mnie byli badani przez całą noc. Powiedziano mi, że ponieważ jestem dzieckiem mam cicho siedzieć. Nawet do ubikacji trzeba było iść z uzbrojonym strażnikiem.
Następnego dnia, załadowano nas na pociąg pod strażą i zostaliśmy dowiezieni do starego więzienia w Kołomyi. W więzieniu prowadzono nas długimi korytarzami, gdy nagle zatrzymano nas i rozkazano zwrócić się twarzą do ściany; straże nie chciały dopuścić do spotkania z drugą grupą prowadzonych więźniów. Jednak udało mi się lekko odwrócić głowę i to co zobaczyłam zraniło moje serce; byli to wychudzeni, brodaci mężczyźni w polskich mundurach – z ciężkimi kajdanami na rękach i nogach. W końcu zaprowadzono nas do wielkiej sali, gdzie czekaliśmy na wyznaczenie nam cel więziennych. Całe ściany były pokryte napisami: „Biorą nas do Gulagu znajdującego się w Sowietach, zawiadomcie naszą rodzinę.” „Jutro wyjeżdża nasz transport nie wiadomo gdzie.”Były setki nazwisk i adresów. Później dowiedzieliśmy się, że większość więźniów to byli polscy oficerowie, sędziowie, urzędnicy, nauczyciele i osoby zasłużone w pracy społecznej i politycznej.
Warunki więzienne były okropne. Cele były zatłoczone; zamiast ubikacji stały duże kubły. (Wielu więźniów cierpiało na biegunkę co zmuszało ich do używania kubła bardzo często – co czasem powodowało nieprzyjemne uwagi.) Pierwszego dnia wzięto nas wszystkich do łaźni. musiałyśmy się rozebrać do naga podczas gdy strażnicy rozdzielali małe kawałki piaskowego mydła. Był luty ale więzienie nie było ogrzewane; woda w prysznicach była lodowata. Po umyciu musiałyśmy długo czekać drżąc z zimna nim zwrócono nam ubranie; było wzięte do odwszalni. Protestowałyśmy, mówiąc, że nasze ubrania są czyste, nie mniej regulamin wymagał żeby każde ubranie poszło do odwszalni. Kiedy wreszcie zwrócono nam nasze ubrania znalazłyśmy w nim parę oszołomionych wszy, które się tam dostały z innych ubrań.
Po trzech dniach pobytu w Kołomyi, zostałyśmy zabrane pociągiem do Stanisławowa, dużo większego miasta. Tamtejsze więzienie było zbudowane przed wojną dla kryminalistów; teraz Sowieci używali je dla więźniów politycznych. Był to duży, ośmiopiętrowy budynek prostokątny, z dziedzińcem w środku, pod jednym dachem. Wszystkie cele wychodziły na ten dziedziniec i miały w drzwiach „Judasza”, czyli mały otwór przed który strażnik mógł obserwować więźniów. Nasza cela była na czwartym piętrze i miała, tak jak wszystkie inne, tylko jedno łóżko pomimo, że było w niej siedem kobiet. Jedna więźniarka zajmowała łóżko, a inne leżały lub siedziały na podłodze z nogami pod łóżkiem. Wkrótce zdałyśmy sobie z Mamą sprawę, że większość kobiet to były żony polskich oficerów, oprócz tej która zajmowała łóżko. Powiedziano nam na ucho, że ona była przed wojna złodziejką, a teraz informowała władze o czym rozmawia się w celi. Byłyśmy zadowolone, że znajduje się w pewnej odległości od nas, gdyż była bardzo zawszona. Te co spały na podłodze starały się być jak najdalej od cieknącej ubikacji. Elektryczna żarówka paliła się przez całą noc. Było tak ciasno, że w czasie nocy przewracałyśmy się równocześnie na drugi bok, jedyną korzyścią było to, że przynajmniej było nam cieplej. Więzienie nie było ogrzewane, a szyba w małym okienku, wysoko pod sufitem była stłuczona. Moja matka która lubiła świeże powietrze, umieściła się pod oknem, a ja byłam koło niej. Przez cały czas miałyśmy na sobie zimowe płaszcze, zdejmowałyśmy jedynie rano, gdy sprawdzałyśmy czy ubraniach nie mamy wszy.
Podczas dnia, kobiety próbowały zapomnieć o rzeczywistości rozmawiając o swoich rodzinach i o normalnym życiu przed wojną. Jedna młoda kobieta miała nadzieję, że ją wkrótce wypuszczą , przecież nic złego nie zrobiła - naiwna! Nikt z nas nie przypuszczał, że Stalin rozkazał całkowite wyniszczenie całej klasy ludzi – nie tylko oficerów i ich rodzin, ale także tysięcy policjantów, sędziów, ludzi z wyższym wykształceniem, handlowców, czy też tych którzy mieli administracyjny czy religijny urząd. Chociaż ci ludzie nigdy nie walczyli z Sowietami, będąc w własnym kraju, byli oskarżani o szpiegostwo. W rok potem, 25,000 internowanych polskich oficerów i policjantów zostało rozstrzelanych i pochowanych w masowych grobach.
Nasze śniadanie składało się z kubka gorącego, brązowego płynu i grubej kromki chleba. W południe miałyśmy miskę chudej zupy; na kolację jeszcze jeden kubek brązowego płynu. Jego jedyną zaletą było to, że był gorący. Z chleba, który miał wygląd gliny, moja matka zrobiła trzy małe kulki, którymi uczyła mnie żonglować. Najbardziej popularnym tematem rozmów było jedzenie. Każdy opowiadał co by chciał zjeść i jak przygotowywać wyszukane potrawy. Moim marzeniem był kawałek białego chleba posmarowanego masłem z grubym kawałkiem szynki.
Podczas dnia siedziałyśmy na podłodze w tym samym miejscu w którym w nocy spałyśmy. Pewnego dnia powiedziano nam, że możemy pójść na spacer. Zgłosiło się parę kobiet i my z matką. Wyprowadzono nas na podwórze więzienne. Był to kwadrat otoczony z trzech stron budynkami, a z czwartej piętrowym murem z cegły, z drutami kolczastymi na samej górze. Trzeba było spacerować dookoła, gęsiego, trzymając ręce założone z tyłu. Wyglądałyśmy dokładnie jak obraz Van Gogh’a p.t. „Więzienne Podwórze”. Chociaż spacer trwał tylko 15 minut, wróciłam tak zmarznięta, że już więcej nie chciałam wychodzić.
W nocy odbywały się przesłuchania. Jako nieletnia byłam od nich zwolniona, ale moją matkę przesłuchiwano wielokrotnie: jak każdy więzień polityczny była oskarżona o szpiegostwo. Po trzech tygodniach pobytu w Stanisławowie, mojej matce powiedziano, że będzie wysłana do więzienia w Kijowie i że musi zdecydować o mojej przyszłości. Powiedziano jej, że ma dwa wybory: że mogę być umieszczoną w sowieckim sierocińcu, lub być wysłaną do krewnych. Aby mnie ocalić od sierocińca, moja matka powiedziała NKWD, że mamy krewnych we Lwowie. W rzeczywistości, byli to jedynie znajomi. Rozstanie było bardzo trudne zwłaszcza dla mojej matki, która musiała zostać w więzieniu wysyłając swoje jedyne dziecko na niepewną przyszłość. Nie wiedziałyśmy czy jeszcze kiedykolwiek się zobaczymy. Po krótkich pożegnaniach agent NKWD zawiózł mnie na stację kolejową i wsadził na pociąg jadący do Lwowa z transportem rosyjskich żołnierzy. W przedziale żołnierze zajęci grą w karty, nie zwracali żadnej uwagi na bladą trzynastolatkę; gdy tylko dotarliśmy do przedmieścia Lwowa szybko wysunęłam się z przedziału, obawiając się żeby mnie ktoś nie zatrzymał.
Pełna niepokoju, zapukałam do drzwi naszych przypadkowych znajomych, u których byłam na herbatce tylko raz jeden. Niepotrzebnie się martwiłam, przyjęli mnie bardzo serdecznie. Pani Szwabowicz była w starszym wieku wdową mieszkającą z trzema córkami. Chociaż czasy były ciężkie i żyły bardzo skromnie jednak przyjęły mnie do domu. W miesiąc później wzięły na jakiś czas jeszcze inną uciekinierkę. Najpierw, ich służąca Marysia, po kąpieli, umyła moje włosy specjalnym mydłem na pozbycie się wszy. Wtedy po raz pierwszy od wielu tygodni spałam na łóżku z czystymi prześcieradłami. Co za wspaniałe uczucie. W kilka dni potem dostałam silnej gorączki i rozchorowałam się na dobre. Pani Szwabowicz zawezwała lekarza. Byłam zbyt słaba żeby się dowiedzieć co mi było. Przeszedł cały miesiąc nim doszłam do zdrowia.
Po przejściach w więzieniu, początkowo życie wydało mi się wspaniałe – cieszyłam się nawet, że wracam do szkoły. Po roku przerwy z powodu wojny, poszłam do drugiej gimnazjalnej. Moja koedukacyjna szkoła w dalszym ciągu nosiła dawną nazwę Stefan Batory, imię potężnego króla który panował w Polsce w XVI wieku. Program szkolny dyktowany przez Komunistów składał się z matematyki, historii, geografii, literatury polskiej, a także z rosyjskiego, ukraińskiego i Maksizmu. Religia nie była częścią programu, ale po kryjomu chodziliśmy do kościoła Dominikanów na naukę. Byłam pierwszą uczennicą – rywalizując przez cały rok ze Stasiem, kolegą z klasy. Lubiliśmy się, chociaż jego ojciec był Komunistą. Do mnie należało organizowanie pomocy słabszym uczniom. Staś też często zostawał po szkole aby pomagać innym uczniom. Dwa razy na tydzień mieliśmy lekcje gimnastyki, przy akompaniamencie muzyki. Na pianinie grała młoda kobieta, na którą trudno było nie zwrócić uwagi, pomimo, że ubierała się na czarno, bardzo skromnie, miała krótko obcięte czarne włosy, bardzo bladą twarz i wielkie, ciemne oczy pełne światła. Nazywała się Fulla Horak i po szkole, często grywała na fortepianie klasyków dla własnej przyjemności. Zostawałam po szkole, żeby jej słuchać i wtedy pewnego dnia, zapytała mnie czy chciałabym brać lekcje muzyki. Wytłumaczyłam jej, że przed wojną dopiero zaczęłam się uczyć, że jestem początkująca. Powiedziała, że jeżeli zechcę będzie mnie za darmo uczyć.
Wkrótce została moją nauczycielką i moją najlepszą przyjaciółką. Często chodziłam na drugi koniec miasta żeby ją odwiedzić w jej małym apartamencie. Mieszkała ze starszą kobietą która jej towarzyszyła i się nią opiekowała. Łatwo było zauważyć, że ją kochała. Pewnego dnia powiedziała mi, że Fulla modli się bardzo dużo i ma religijne widzenia. Przypuszczałam, że może jest przebraną zakonnicą. Nasza przyjaźń trwała aż do chwili kiedy musiałam opuścić Lwów. W jej obecności znajdowałam pociechę w chwilach depresji.
W tym czasie zdecydowałam się przyjąć Bierzmowanie. Czasy były ciężkie, chciałam być w pełni członkiem Kościoła Katolickiego. Sakrament Bierzmowania był udzielany przez biskupa w starożytnej lwowskiej katedrze. Katedra miała wygląd surowy i zarazem wzniosły, ogromne kolumny podpierały rozgałęziające się wysoko pełne wdzięku łuki. Niewyraźne i tajemnicze światło przechodziło przez witraże. Nawet w lecie wnętrze było chłodne i ciemne. Ale w dniu Bierzmowania, katedra była pełna światła i ludzi którzy przyszli popatrzeć się na młodzież przyjmującą sakrament. Wybrałam imię Maria, na cześć Matki Najświętszej i św. Teresy jako moich patronów, w czasie ceremonii ktoś obcy położył rękę na moim ramieniu jako świadek.
Zima roku 1941 była sroga z wiejącymi zimnymi wiatrami. Byłam przygnębiona, ciągle martwiłam się o moją matkę i trudno mi było przystosować się do nowej rodziny. Będąc jedynaczką byłam zawsze ośrodkiem uwagi, moja matka mnie rozpieszczała. Nagle znalazłam się zupełnie sama, będąc ciężarem dla tych z którymi żyłam. Chociaż pani Szwabowiczowa była dobrą i religijną kobietą, z natury była chłodną i z rezerwą. Nie mogłam się od niej spodziewać ciepła.
Patrząc wstecz, dopiero później zdałam sobie sprawę jak bardzo byłam rozpuszczona. Pewnego dnia gdy ćwiczyłam muzykę dla Fulli, służąca zaczęła sprzątać pokój. Gdy doszła do fortepianu powiedziała mi żebym się usunęła na czas sprzątania. Nie zwracałam uwagi na jej prośbę, uważając, że moje ćwiczenia muzyczne są ważniejsze niż sprzątanie pokoju, które według mnie można zrobić w innym czasie. Służąca, potężnie zbudowana kobieta, nie wdawała się w dalszą dyskusję, tylko podniosła mnie ze stołka i przeniosła do drugiego pokoju. Byłam wstrząśnięta, wydawało mi się, że stała się w stosunku do mojej osoby straszna niesprawiedliwość. Poszłam do pani Szwabowiczowej gorzko narzekając – ku mojemu zdziwieniu i upokorzeniu, powiedziano mi, żeby nigdy nie przeszkadzać służącej w jej robocie. Nauczyłam się nowej lekcji.
Zmiany w moim życiu były tak nagłe, że trudno mi było odrazu je przyjąć. Przed wojną byłam otoczona serdecznością i miłością moich rodziców, mojego Dziadka, Ciotek Zosi i Marysi. Byłam traktowana jak osoba dorosła. Pomimo, że miałam tylko trzynaście lat, miałam już dużą znajomość sztuki i literatury. Teraz, nikt nie był zainteresowany tym co myślę, chłód otoczenia i ich brak zainteresowania był dla mnie trudny do przyjęcia. Kiedy chodziłam samotnie po ulicach Lwowa, myślałam o samobójstwie, nie tak naprawdę, ale rozważałam tą myśl, chociaż w głębi ducha chciałam żyć.
Sklepy były całkowicie puste, nic nie można było kupić. Niespodziewanie zjawiała się ciężarówka z chlebem i cukrem i momentalnie tworzył się ogonek – czasem na kilometry długi. Każdy członek rodziny musiał stać w ogonkach po jedzenie. Bardzo często, trzeba było wstawać o trzeciej w nocy żeby zająć miejsce. Pod dwóch czy trzech godzinach inny członek rodziny przychodził zastępować aż do momentu gdy dochodziło się do sklepu i kupowało chleb, czy czasem kawałek mięsa. Bardzo często po wielu godzinach czekania brakło w sklepie chleba i wracało się do domu z pustymi rękami. W rezultacie, w skutek godzin wystawania w ogonkach w czasie ostrych mrozów miałam odmrożone ręce i stopy.
W pewnym momencie zajaśniała w moim życiu nadzieja, że się stamtąd wydostanę. Nie wiem jak mój ojciec się dowiedział gdzie przebywam, ale przysłał wizy przez rumuńskiego Konsula dla mnie i dla dwóch moich kuzynek z którymi spotkałam się całkiem przypadkowo. Obie były uciekinierkami z północo-wschodniej Polski; Kasia z miesięcznym synkiem Andrzejem i jej siostra Teresa.
Dzień po dniu, stałyśmy w kolejce do biura NKWD razem z cudzoziemcami których wojna złapała w Polsce. Wypełniałyśmy bez końca formy, tylko po to żeby się dowiedzieć, że mamy wrócić następnego dnia. Niestety wkrótce było jasne, że chociaż Sowieci wypuszczali ludzi z podobnymi wizami, nas nie planowali wypuścić.
Po dwóch miesiącach czekania na pozwolenie, wszystko się zmieniło jednego dnia. Tego dnia, tysiące ludzi było zaaresztowanych w czasie nocy i wysłanych na Syberię w wagonach do przewożenia bydła. Wśród wywożonych była Teresa i Kasia ze swoim maleńkim synkiem. Największym strachem napawała wszystkich wysyłka do Aziatyckich części Rosji – na Syberię czy Workutę. Wagony bydlęce załadowane polskimi rodzinami opuszczały codziennie rodzinny kraj. W naszym budynku apartamentowym znikały rodziny jedna po drugiej. Jednej nocy była to rodzina nad nami; następnej nocy o piętro niżej. My też czekaliśmy na naszą kolejkę, dla niewiadomych dla nas przyczyn nigdy to nie nastąpiło.
W sumie, około dwóch milionów Polaków zostało wyrzuconych z domów i wysłanych do gulagów na Syberię, Kazakstan i Workutę. Wywożeni mieli prawo wziąść jedynie dwie walizki, za sobą zostawiali urządzone mieszkania, meble i inne posiadłości. Na ich miejsce wprowadzały się rosyjskie rodziny.
Niemiecko-Rosyjska przyjaźń nagle została zerwana w czerwcu 1941 roku, kiedy Hitler niespodziewanie zaatakował Sowiety. Po krótkim bombardowaniu, bez jednego strzału, Lwów został zajęty przez Niemców. Ludzie pobiegli do więzień żeby uwolnić tysiące politycznych więźniów aresztowanych przez NKWD. Już wszyscy nie żyli. Pomimo pośpiechu Sowieci znaleźli czas żeby wymordować więźniów. Niektórzy byli zamęczeni na śmierć – między nimi księża i zakonnice. Jeden Dominikanin został ukrzyżowany na ścianie celi. W więzieniu Brigidki głowy więźniów były pokryte smołą żeby było trudniej ich rozpoznać. Wszystkie ciała, zostały wyłożone na zewnątrz, dla rozpoznania przez krewnych. Był miesiąc lipiec i wkrótce zapach rozkładających się ciał rozszedł się po mieście.
Jeden wróg miasto opuścił, drugi wkroczył. Pierwszym ich aktem Niemców było aresztowanie i egzekucja wszystkich profesorów polskiego uniwersytetu i ich rodzin. Wkrótce inne oznaki nowego reżimu się pojawiły. Poszłam się spotkać z moimi przyjaciółmi Adamem i jego żoną Janką, których poznałam na początku 1941 r. Adam był prawnikiem, mieli dwoje dzieci mniej więcej w moim wieku. Często mnie zapraszali na herbatę i miałam z nimi często długie i ciekawe dyskusje. Mieli dużą bibliotekę i chętnie mi pożyczali swoje książki. Miałam dużo przyjemności z towarzystwa tych przyjaznych i serdecznych ludzi.
Kiedy poszłam ich zobaczyć w lipcu, po wkroczeniu Niemców do Lwowa, zauważyłam, że byli niespokojni i przygnębieni. Powiedzieli mi, że będą musieli nosić opaskę z gwiazdą Dawida na rękawie. Byłam zaszokowana, nawet nie przypuszczałam, że są Żydami. W parę dni potem, powiedzieli mi, że muszą opuścić swoje piękne mieszkanie i przenieść się do getta wyznaczonego przez Niemców dla Żydów. Niektórzy Żydzi zaczęli się ukrywać. Rodzina Adama była przeciwna temu, ponieważ musieli by wtedy się rozdzielić, więc poszli do getta razem. Janka nie była żydówką, ale powiedziała, że będzie tam gdzie jest jej mąż i dzieci.
Z chwilą gdy Lwów znalazł się w rękach Niemców, mogłam wysłać list do mojej cioci w Warszawie. Odpowiedź przyszła bardzo szybko; ciocia opłaciła mężczyznę, który jechał do Lwowa, aby mnie przywiózł. Przedtem nim miałam zacząć nowe życie w Warszawie, żegnałam się z panią Szwabowiczową, jej córkami i z wszystkimi moimi przyjaciółmi – specjalnie z Fullą Horak i Adamem i Janką, których już nigdy więcej nie widziałam.
WARSZAWA
Wkrótce potem mieszkałam u cioci Marysi i jej męża Zygmunta, na przedmieściach Warszawy zwanych Bielanami. Mój dziadek miał osobne mieszkanie w tym samym budynku. Do mnie należało zanoszenie mu obiadu w menażkach każdego dnia, wtedy mieliśmy czas na pogawędkę. Dziadek był inżynierem i chociaż miał 80 lat był w bardzo dobrym stanie zdrowia. Pracował nad wynalazkiem, który jak mówił, miał wielką przyszłość po wojnie.
Zaczęłam chodzić do gimnazjum na Żoliborzu dojeżdżając tam tramwajem. Tramwaj miał specjalną sekcję z przodu, zarezerwowaną wyłącznie dla Niemców. Nazistowskie Niemcy uważając się za wyższą rasę i nie chcieli się mieszać z Polakami. Segregacja ułatwiała sprawy bezpieczeństwa; Niemcy nie czuli się za dobrze w towarzystwie Polaków i w tym wypadku mieli rację Pomimo to, mój dziadek zawsze siedział z przodu tramwaju. Pytałam go dlaczego to robi, że może być aresztowany. Jego odpowiedź była: „Jestem w moim własnym kraju, więc mogę siedzieć gdzie mi się podoba.”
Moje gimnazjum znajdowało się na Placu Inwalidów, na Żoliborzu i oficjalnie było szkołą ogrodniczą aby zadowolić wymagania Niemców, którzy pozwalali Polakom mieć jedynie szkoły zawodowe. Normalne gimnazja i uniwersytety zostały zamknięte. Pomimo tych zmian, atmosfera w szkołach była patriotyczna, ponieważ nauczyciele byli ci sami co przed wojną. Uczyliśmy się oficjalnych przedmiotów w szkole, zaś w domach prywatnych, przedmiotów zakazanych jak łacinę, historię i polską literaturę.
Wkrótce po rozpoczęciu szkoły, zostałam wprowadzona przez koleżanki do tajnej organizacji harcerek, która przygotowywała młodzież do dalszej pracy w tajnych wojskowych organizacjach. Nasz zastęp nazywał się „Byki”, ponieważ wszystkie urodziłyśmy się pod znakiem zodiaku „Byka”. Było to życie pełne przygód. Każdy dzień wydawał się za krótki, wypełniony uczniowskim życiem i konspiracją – zwłaszcza, że policyjna godzina była 8-ma wieczorem i każdy musiał wtedy znaleźć się w domu. Jednym z moich harcerskich kursów była Pierwsza Pomoc. Ponieważ mój dziadek potrzebował wzmacniających zastrzyków, był moim pierwszym pacjentem. Po pierwszym zastrzyku łagodnie się zapytał: „Czy mogłabyś znaleźć następnym razem cieńszą igłę?”
Ćwiczyłyśmy się w różnych umiejętnościach potrzebnych w czasie wojny. W czasie kiedy uczyłyśmy się używania pistoletów i rewolwerów, naszemu podnieceniu towarzyszył strach, żeby nie być złapanym i torturowanym przez Niemców. Używaliśmy pseudonimy dla bezpieczeństwa, ale oczywiście wszystkie znałyśmy swoje imiona ze szkoły. Wtedy po raz pierwszy zaczęłam się zastanawiać: ”Czy potrafiłabym wytrzymać tortury i nie zdradzić imion innych członków podziemia?” Nie miałam na to odpowiedzi.
Niemcy brutalnie walczyli z organizacjami podziemnymi. Często brali zakładników z pośród ludzi jadących do pracy. Ich imiona były wydrukowane wielkimi literami na czerwonych afiszach, oznajmiających, że 50 zakładników będzie rozstrzelanych publicznie, jeżeli zdarzy się jakikolwiek akt sabotażu w kraju. Rezultat był zawsze ten sam: 50 zakładników było publicznie rozstrzeliwanych na jednej z głównych ulic Warszawy. Egzekucje zwykle odbywały się w czasie przerwy na lunch, gdy ulice były przepełnione ludźmi. Niemieccy żołnierze przyjeżdżali ciężarówkami zamknąć ulicę, aby ci którzy tam byli musieli się patrzeć na egzekucję. Zakładnicy byli przywożeni wojskowymi ciężarówkami, ustawiano ich pod ścianą domu, tam byli rozstrzelani z karabinu maszynowego, a potem ich ciała były wrzucane na ciężarówki. Wtedy dozorca domu, wychodził z budynku z kubłami wody, aby zmyć strumienie krwi z chodników. Parę godzin później, kwiaty i zapalone świece znajdowały się pod ścianą, gdzie 50 młodych ludzi straciło życie. Niektórzy klęczeli i tam się modlili. Później Niemcy, przed egzekucją, zalepiali usta zakładników plastrami, żeby nie mogli krzyczeć przed śmiercią; „Niech żyje Polska!”
Moja ciocia nie zdawała sobie sprawy, że jestem członkiem organizacji podziemnej. Pewnego dnia, kiedy przyszłam do domu po godzinie policyjnej, czekała na mnie niespokojnie przy drzwiach obawiając się, że zostałam aresztowana, wreszcie widząc, że jestem zbladła z wrażenia i upadła zemdlona na podłogę. Gdy poczuła się lepiej, zapytała mnie bezpośrednio, czy należę do konspiracji. Gdy jej powiedziałam prawdę, wysłała mnie do internatu Sióstr Nazaretanek, skąd nie mogłam wychodzić na zbiórki. Po roku szkoła została zamknięta przez Niemców, więc wróciłam do domu. Do tego czasu, Ciocia pogodziła się z rzeczywistością, że wszyscy młodzi ludzie muszą walczyć z najeźdźcą.
W roku 1943 złożyłam przysięgę żołnierską, w zakrystii, wobec księdza Trószyńskiego, który był kapelanem Armii Krajowej. Obiecywałam służyć wiernie Polsce, strzegąc sekretów wojskowych, nawet do utraty życia. Brałam specjalne kursy z łączności jak budować i reperować linie polowe, jak obsługiwać łącznice. Do kursów wojskowych należało też szkolenie w walkach ulicznych.
Życie było niebezpieczne, praktycznie wszystko co robiłyśmy, według przepisów niemieckich zasługiwało na karę śmierci. W rezultacie nikt nie zwracał uwagi na przepisy, chociaż konsekwencje mogły być tragiczne. Patriotyczna młodzież często była aresztowana, torturowana i zabijana, lub wysyłana do obozów koncentracyjnych, by zemrzeć powolną śmiercią. Niebezpieczeństwo nikogo nie zatrzymywało. Na święta narodowe, dekorowaliśmy historyczne pomniki polskimi flagami i kwiatami. Tak samo na ścianach malowano symbol nadziei i walki. Symbol był w kształcie kotwicy oznaczający „Polska Walczy.”
Heinrich Himmler już w roku 1940 rozpoczął budować obozy koncentracyjne, na terenie Polski, żeby terroryzować polskie społeczeństwo. Pierwsze zostały wybudowane w Oświęcimiu i w Stuthofie. Pierwszy transport 728 polskich więźniów zostało wysłanych do Oświęcimia 14 czerwca, 1940 roku, prawie wszyscy byli młodymi ludźmi złapanymi na granicy by przedostać się do wojsk Alianckich. Przez następne lata ponad 200 obozów koncentracyjnych zostało wybudowanych na terenie Polski. Ich celem było dostarczenie Niemcom darmowej pracy, zanim więźniowie zmarli z niedożywienia i sadystycznego traktowania.
W roku 1940 Niemcy rozpoczęli systematyczne wyniszczanie polskich Żydów w gettach przez stopniowe głodzenie. Przeciętny robotnik potrzebuje około 2,400 kalorii dziennie, żydowski robotnik dostawał 184 kalorii. Chociaż Żydzi stopniowo umierali z głodu, dla Niemców było to zbyt powolne; dlatego w czasie lata 1942 roku zdecydowali się na masowe mordy, likwidując getta. Ostateczne zniszczenie getta warszawskiego nastąpiło w 1943 roku. Przejeżdżałam od czasu do czasu przez warszawskie getto tramwajem. Był to przejazd jakby przez inny świat. Wjazd i wyjazd z getta otoczonego wysokim murem, był pilnowany przez uzbrojonych żołnierzy niemieckich, którzy sprawdzali aby nikt się nie wydostał. Ulice wewnątrz były wypełnione tłumem, wychudzeni do ostateczności ludzie siedzieli na chodnikach pod domami. Niektórzy patrzyli na tramwaj jak na zjawisko z innego świata. Getto znajdowało się w środku Warszawy, rządzone było innymi prawami, z mieszkańcami skazanymi na śmierć.
W drugiej części kwietnia 1943 roku, słyszałam eksplozje i zobaczyłam nad gettem czerwoną łunę pożaru i czarny dym. Powstanie rozpoczęła młodzież żydowska, około 700 osób, która zdecydowała, że lepiej walczyć niż być prowadzonym na rzeź jak bydło. Gdy zobaczyłam pożar, poszłam odwiedzić koleżankę, której mieszkanie wychodziło na mur getta. Z górnej części klatki schodowej można było widzieć wnętrze getta. Budynek po drugiej stronie muru palił się gwałtownie, płomienie buchały z okien. Niemieccy żołnierze stali przed budynkiem z pistoletami maszynowymi, czekając na swoje ofiary. Powoli, bardzo powoli, ludzie zaczęli wychodzić z płonącego budynku z rękami podniesionymi do góry. Słyszałam niemieckie rozkazy do wychodzących, aby się ustawiali pod ścianą. Wiedziałam co się stanie i nie chciałam się patrzeć. Schodząc schodami usłyszałam serie z karabinu maszynowego.
Wszyscy zdawałiśmy sobie sprawę ze strasznego losu Żydów, ale nie wiele można było zrobić. Wszyscy Polacy byłi w stałym niebezpieczeństwie od Niemców okupujących nasz kraj. Na naszą korzyść była liczba Polaków, trudno jest od razu wymordować 36,000,000 milionów. Żydzi byli w innej sytuacji. Połowa Żydów całej Europy znajdowała się w Polsce, było ich 3,000,000 i Nazistowskie Niemcy nie uznawali Żydów jako polskich obywateli. Niemcy planowali swoją przyszłość na terenach polskich. Wszyscy mieli ustąpić miejsca by udostępnić rozwój niemiecki. Hitler zdecydował, że pierwsi będą zniszczeni Żydzi, Polacy byli w drugiej kolejce. Początkowo, gdy wszyscy Żydzi zostali zapędzeni do getta, nikt nie mógł odgadnąć diabelskich planów Hitlera.
Przed wojną, większość Żydów trzymała się osobno, oddzielona od Polaków religią. Niektóre miasteczka we wschodniej Polsce były więcej niż połowę żydowskie, prowadzące osobne życie. Żydowska religia nie dopuszczała mieszanych małżeństw. Chociaż wszyscy byli polskimi obywatelami, ubierali się zupełnie odmiennie i mówili po żydowsku (Yiddish). Większość z nich bardzo słabo mówiła po polsku, po wymowie i wyglądzie można było ich poznać. Ludzie ci tworzyli etniczne wyspy pośród polskiego społeczeństwa. To też gdy wojna wybuchła, nie mogli uchodzić za Polaków. Trzeba było ich całkowicie ukrywać. (Jeżeli Niemcy szukali Żydów sprawdzali mężczyzn czy byli obrzezani.)
Oczywiście, nie wszyscy Żydzi prowadzili osobne życie, wielu, z własnego wyboru, włączało się do polskiego życia. Byli prawnicy, lekarze, politycy, pisarze, nawet poeci. Wielu było utalentowanych i wszyscy bardzo pracowici. Wielu z nich było uratowanych przez polskich przyjaciół w czasie wojny i wielu Polaków straciło życie starając się Żydów ratować. Ukrywanie Żyda oznaczało śmierć dla całej rodziny. Czasem byli wysyłani do Oświęcimia, był wypadek, kiedy cała rodzina wraz z dziećmi była powieszona na balkonie za przechowywanie żydowskiego dziecka.
W odpowiedzi na te okrucieństwa, polska Armia Krajowa stworzyła organizację „Żegota”, której jedyny cel było ratować Żydów. Produkowali oni tysiące fałszywych dokumentów dla Żydów, w czym bardzo pomagał Kościół Katolicki. W klasztorach i sierocińcach ukrywały się dzieci żydowskie, potajemnie przekazane przez ich rodziców z getta. Otrzymywały one fałszywe dokumenty chrztu, aby mogły być uważane za Polaków. Szukano też dla Żydów kryjówek i jedzenie. Polska Armia Krajowa wydała rozkaz karania śmiercią tych którzy zdradzali Żydów Niemcom. Byli to najniższego gatunku kryminaliści, tak zwani „szmalcownicy” którzy za pieniądze handlowali życiem ludzkim.
W lipcu w 1944 roku, siła niemiecka się załamywała i wojska cofały się na całej linii. Armia Sowiecka zbliżała się, słychać było wybuchy. Władze niemieckie ogłosiły, że 100,000 młodych ludzi ma się stawić nad Wisłą do budowania wałów obronnych. Polskie organizacje podziemne obawiały się, że po wykonaniu pracy młodzież będzie zamordowana. Ryzyko było zbyt wielkie. Powstała decyzja żeby natychmiast zacząć powstanie i uwolnić stolicę z rąk niemieckich.
Od chwili kiedy data wybuchu powstania została ustalona, napięcie wśród młodzieży wzrastało z każdą chwilą. Jako łączniczka, biegałam od samego rana przekazując rozkazy. Na chwilę zatrzymałam się w klasztorze Sióstr Zmartwychwstanek, żeby się oddać w opiekę Bożą i tam dostałam medalik z Matką Bożą. Byłam dumna, że będę walczyć za Ojczyznę jak ci w 1963 roku. Moje wzniosłe uczucia ucierpiały, gdy przypominałam sobie, jak moja ciocia chciała mnie zamknąć w łazience, żeby mnie zatrzymać w domu.
Wybuch powstania o godzinie 5-tej po południu miał zaskoczyć Niemców. Niestety, właśnie na Żoliborzu, o godzinie 3-ciej po południu nasi chłopcy przenosili broń i natrafili na oddział niemieckich żołnierzy. Wynikła strzelanina i powstanie się zaczęło. Byłam wtedy w Głównej Komendzie Żoliborskiej, polecono mi zanieść rozkazy na Powązki. Ulice i place był zupełnie puste. Zobaczyłam jakąś kobietę stojącą niepewnie koło budynku. Od czasu do czasu słychać było serie z karabinu maszynowego i wybuchające granaty. „To muszą być nasi chłopcy!” - pomyślałam. (Ich przeciętny wiek był od piętnastu do dwudziestu lat, byli to świetni żołnierze.)
Nagle grupa niemieckich żołnierzy zaczęła strzelać w naszym kierunku, oddalona o około 100 m. Padłam na ziemię, tak jak to ćwiczyliśmy w konspiracji, pociągając za sobą kobietę, która nie wiedziała co z sobą zrobić. Na nasze głowy spadły kawałki tynku i cegieł od pocisków które uderzały o ścianę nad naszą głową. Wkrótce Niemcy przestali strzelać zwracając swoją uwagę gdzie indziej. Korzystając z chwilowego spokoju, poszłam dalej.
Wkrótce jednak, napotkałam na przeszkodę której nie mogłam pokonać. Żołnierze niemieccy zablokowali wszystkie ulice, leżąc za drzewami i krzakami, strzelali do naszych oddziałów, które atakowały z paru stron. Było jasne, że niemiecka broń była dużo lepsza. Byłam zmuszona do powrotu, zabierając z sobą małego chłopca, który zagubił się w tej strzelaninie. Po powrocie, dostałam nowe zadanie i biało – czerwoną opaskę na ramię z polskim orłem i numerem mojego plutonu. Był to dla mnie bardzo wzruszający moment. Po tylu latach niemieckiej okupacji, po raz pierwszy, otwarcie, nosiłam polskie kolory. Miałam rozkaz kierowania ludźmi wchodzącymi i wychodzącymi z dużego budynku mieszkaniowego, zwanego „Szklanym Domem”. Ludzie patrzyli się na moją opaskę z niedowierzaniem, ledwie mogąc uwierzyć, że konspiracja się skończyła, a przyszedł czas do otwartej walki. Znalazłam chwilę czasu żeby pójść na górne piętra i zobaczyć z okna co się dzieje na dole. Zauważyłam jakieś hełmy poruszające się przez pole porośnięte chwastami. W pierwszej chwili myślałam, że to Niemcy, przyglądając się bardziej dokładnie zobaczyłam, że to nasi chłopcy. Niektórzy z nich mieli niemieckie hełmy, zdobyte w czasie okupacji, inni polskie hełmy z przed 1939 roku. Większość z gołymi głowami. Mieli różnorodną broń: parę karabinów, pistoletów, rewolwery i granaty.
Niestety nasz rozpęd trwał krótko. Po nieudanych próbach zdobycia wyznaczonych obiektów, nasz dowódca Żywiciel, o północy, zarządził wycofanie się do puszczy Kampinoskiej. Ci co chcieli mogli wrócić do domu, reszta, która chciała kontynuować walkę, miała pomaszerować do lasu. Zdecydowałam się pójść do Kampinosu. Zaczął padać deszcz i tak padało aż do końca naszego marszu. Szliśmy jaknajciszej, niezauważeni przez Niemców. Na przedmieściu zwanym Bielany, gdzie ja mieszkałam, musieliśmy przejść blisko wojskowego lotniska. Od czasu do czasu, rakiety świetlne rozświetlały ciemne niebo, wtedy padaliśmy w błoto. Zaczynaliśmy dalszą marszrutę gdy ciemność wracała i kiedy było bezpiecznie iść dalej. W czasie takiego manewru zdarzył się wypadek, usłyszeliśmy wybuch. Okazało się, że domowej roboty granat wybuchł, raniąc śmiertelnie właściciela. Zostawiliśmy jego ciało na Bielanach i maszerowaliśmy dalej.
Nad ranem dotarliśmy do pierwszych drzew Kampinosu i poczuliśmy się bezpieczni. Lasy były w rękach polskich partyzantów i Niemcy nie zapuszczali się w lasy, o ile to było możliwe. Celem naszego marszu było dotarcie do leśniczówki. Byliśmy całkowicie wyczerpani kiedy docieraliśmy do zabudowań. Padliśmy w ubraniach na podłogę w pierwszej lepszej stodole i z miejsca ogarnął nas sen.
Następnego dnia, jeszcze teraz pamiętam moje zdziwienie, gdy zobaczyłam po raz pierwszy, naszego dowódcę Pułk. Mieczysława Niedzielskiego. Był niski, tęgawy, ubrany po cywilnemu i szedł pod czarnym parasolem. Nie wyglądał jak bohater, a jednak był doskonałym dowódcą.
Tego samego dnia, później, kurier z Warszawy przyniósł rozkazy od Naczelnika Armii Krajowej, gen. Bora – Komorowskiego, że Warszawa walczy, że Niemcy nie zdołali zagasić powstania, że mamy natychmiast wracać na Żolibórz. Wracaliśmy tą samą drogą którą przyszliśmy, w strugach deszczu, tylko błoto było głębsze, zmęczenie powodowało, że spaliśmy idąc, wpadając na siebie. Niemcy zauważyli przybycie naszych oddziałów na Bielanach i zaatakowali nas czołgami. Schroniliśmy się w małych domkach, zwanych „Zdobycz Robotnicza”, gdzie mieszkały rodziny robotników. Pomagali nam oni jak mogli, rodziny pochowały się w piwnicach, zaś nasi chłopcy rzucali na czołgi granaty i butelki z benzyną. Walka trwała cały dzień. O zmroku Niemcy się wycofali, myśmy stracili dwudziestu - dwóch żołnierzy.
Dotarliśmy do Żoliborza tej samej nocy i nasze oddziały objęły pozycje w budynkach mieszkalnych.
Z pomocą ludności cywilnej zaczęto budować barykady, żeby zabezpieczyć nasze terytorium przed czołgami niemieckimi. Jednak niebo należało w dalszym ciągu do niemieckich samolotów, które nas bombardowały trzy, czasem cztery razy dziennie, a z ziemi działa i moździerze ziały ogniem. Najbardziej przerażające były pociski rakietowe, wylatujące po osiem równocześnie, powodujące ogromne zniszczenie i śmierć wśród ludności. Nazywaliśmy je „szafy” z powodu przeraźliwych zgrzytów, które poprzedzały wybuchy. Duże szkody powodowały również „Goliaty”, były to małe czołgi napełnione materiałem wybuchowym, kierowane do celu na odległość. Ulice w ciągu dnia były przez cały czas ostrzeliwane. Jako zabezpieczenie przed strzelaniną zostały wykopane w poprzek ulicy rowy strzeleckie prowadzące z domu do domu, a pod domami były przekopane przejścia. Z powodu stałych bombardowań ludność cywilna przebywała przez cały czas w piwnicach. Noce były zwykle spokojniejsze, ale największym problemem był brak broni, amunicji i jedzenia.
Zostałam wysłana z patrolem do organizowania polowych linii telefonicznych. Do moich obowiązków należało obsługiwać telefony polowe i łącznice. Obserwatorzy przekazywali nam swoje obserwacje co do ruchów wojska niemieckiego, które przez łącznice były przekazywane do dowódców. Sytuacja często się zmieniała. Zajęło to trochę czasu nim się przyzwyczaiłam do ciągłych wybuchów i strzelaniny. Pierwszy raz jak nasz budynek został zbombardowany bombami zapalającymi, wszyscy przykucnęliśmy na podłodze, a ja schowałam się za naszym kwatermistrzem który miał potężne kształty. Jego pseudonim był „Stary”, dbał o nas jak mógł w tych trudnych warunkach. Jedzenia było mało, codziennie jedliśmy talerz owsianki, która miała bardzo dużo łusek.
Śmierć stała się naszą bliską towarzyszką, oglądanie ludzi rannych czy zabitych już nie robiło na mnie dużego wrażenia. Inaczej było gdy zobaczyłam ciężko rannego żołnierza z harcerskiego plutonu. Już był na noszach czekając na zaniesienie do szpitala polowego. Spojrzałam na niego i mało nie krzyknęłam; nie miał on twarzy, tylko jedną wielką ranę. Moja pierwsza myśl była bardzo egoistyczna, westchnęłam: Panie Boże, zachowaj mnie od takich ran.
Sowieci zaczęli zrzucać pomoc w formie broni, amunicji i wojskowych biskwitów, w drugim miesiącu powstania. Był to gest w stosunku do Aliantów, stwierdzający, że oni też pomagają nam walczyć z Niemcami. Nasza radość była krótka; broń i amunicja zrzucane bez spadochronów, w większości wypadków były nie do użycia. Pewnej nocy byłam wysłana z rozkazem, gdy nagle na niebie pojawiły się świetlane rakiety. Usłyszałam nisko lecące samoloty i zasobniki zaczęły padać koło mnie. Rzuciłam się na ziemię znajdując małe wgłębienie, przerażona myślą, że mogę być zabita worami wojskowych biskwitów.
Ciągle byliśmy w ruchu, od jednego zadania do następnego. W ten sposób najłatwiej było zapomnieć o czyhającej śmierci. Jednak czasami trudno było o niej zapomnieć Pamiętam jak pewnego słonecznego popołudnia, czołgałam się poprzez zwalone rumowisko, gdy promień słoneczny rozświetlił pasmo pięknych blond włosów pośród kawałków cegieł. Czyje to były włosy? Kto leżał pod tym rumowiskiem?
Łączniczka „Ewa” (Ewa Ponińska), ks.kapelan „Homo” (Wincenty Marczuk) i strz. Mietek” (Mieczysław Kowalski).
Jeden dzień specjalnie wyrył się w mojej pamięci. Obudził mnie wczesny nalot i bliskie eksplozje bomb. Kiedy wychodziłam by się zgłosić na wyznaczone miejsce pracy, słońce pięknie przygrzewało a jego promienie rozświetlały drzewa i krzaki. Przez moment, nie mogłam uwierzyć, że jest wojna. Jednak parę kroków dalej, na skrzyżowaniu ulic, był olbrzymi lej po bombie, a na jego dnie jakieś ludzkie szczątki. Przeszłam przez niezabudowaną przestrzeń, często ostrzeliwaną przez Niemców. W momencie gdy dochodziłam do „Szklanego Domu”, na służbę przy telefonie polowym, przyleciały bombowce. Bomby spadły tak blisko, że słyszeliśmy ich szum jak spadały. Zatrzymaliśmy oddech, spadły dalej.
Ranek przeszedł, potem popołudnie, gdy znów usłyszeliśmy lecące bombowce. Nagle cały budynek zatrząsł się gwałtownie i chmura białego pyłu z kruszących się ścian zamieniła nas w białe mumie. Oszołomiona, ale bez uszkodzeń, wybiegłam na podwórze. W tym samym czasie białe sylwetki innych ludzi pojawiały się z klatek schodowych. Poszłam zobaczyć gdzie uderzyła bomba. Z przerażeniem zobaczyłam, ogromny dół tam gdzie była sień pełna ludzi. Budynek został przecięty w połowie. Wstrząśnięta, pobiegłam rowem polowym do następnego budynku, wczołgując się przez mały otwór zrobiony w fundamentach. Na parterze sale były przepełnione rannymi leżącymi na noszach.
Pośród jęków rozpoznałam głos wzywający mnie po imieniu. Była to moja koleżanka Klara, sanitariuszka, która została ciężko ranna przebiegając przez to samo pole co ja. Przez długi czas był tak silny ostrzał, że nikt z kolegów nie mógł się do niej zbliżyć z pomocą. Z największym trudem założyła sobie sama na udo bandaż uciskowy, żeby zatrzymać krwawienie. Teraz czekała bez środków przeciw-bólowych na swoją kolejkę, żeby być zaniesioną do szpitala. Szpitale były w piwnicach dla większego bezpieczeństwa. Nasi oddani lekarze i pielęgniarki, pracowali dzień i noc, często bez snu, przy świeczkach zszywając poszarpane ciała i amputując bezużyteczne kończyny.
Znalazłam kogoś do niesienia Klary, szliśmy przez to samo pole gdzie była ranna. Tym razem było spokojnie. Wyczerpana wydarzeniami tego dnia, czułam że robi mi się słabo. Żeby nie upuścić noszy, musiałam je postawić gwałtownie. Klara głośno jęknęła. Ktoś inny mnie zastąpił i wzięto ją do szpitala. Doktór chciał amputować jej nogę, nie zgodziła się. Umarła tej samej nocy z upływu krwi.
Inną ofiarą był harcerz z Plutonu 227, jej dowódca pch. Adam. Został zabity w czasie niemieckiego ataku na nasze barykady. Znałam go z widzenia, od pierwszego dnia powstania i kiedy usłyszałam , że zginął nie mogłam zatrzymać płaczu. Dopiero po pewnym czasie, przyzwyczaiłam się do tej myśli. Jego ciało zostało zawinięte w czarny plastik i zakopane koło budynku.
Członkowie Plutonu 227 zostali nazwani „Szczurami Kanałowymi”, ponieważ ci chłopcy utrzymywali komunikację z resztą Warszawy poprzez podziemny system kanalizacyjny. Woda nie płynęła w rurach już w parę dni po zaczęciu się powstania. Długie ogonki ludności cywilnej tworzyły się codziennie przy studniach z wodą do picia. Mycie się stało się luksusem na który nie mogliśmy sobie pozwolić. Ubikacje zostały wykopane na środku podwórek. Kanały mogły być użyte do innych celów, służyły do komunikacji i ewakuacji wojska.
W czasie drugiego miesiąca powstania, Niemcy coraz częściej niszczyli nasze linie telefoniczne i trzeba było je ciągle reperować. Chętnie zgłosiłam się do tej pracy, wolałam ruch, niż siedzenie w jednym miejscu. Praca była bardzo prosta: sprawdzałam z której strony kabel jest przerwany, włączając się specjalnym telefonem, gdy znalazłam przerwane miejsce, reperowałam i sprawdzałam czy działa. Stałe bombardowania, eksplozje i pociski niszczyły kable szybciej niż je nadążaliśmy reperować. Wiele osób ginęło i było rannych naprawiając kable. W końcu „Żywiciel” zdecydował, że łączniczki będą kurierami przenosząc rozkazy.
Raz byłam wysłana w specjalnej misji, zastępując przewodnika, który zachorował. Przewodnik ten prowadził patrole z Żoliborza na Bielany przynosząc broń i amunicję, ukrytą w sierocińcu. Bielany były w rękach niemieckich. Dostałam pistolet i cztery granaty, z instrukcją, by je użyć jako ostateczność. Było nas siedmioro: sześciu silnych mężczyzn do niesienia ciężkich worów i ja. Wyszliśmy o północy przez starą, opuszczoną fabrykę. Dalej ciągnęły się przez kilka kilometrów otwarte piaszczyste pola, bez żadnych budynków czy roślinności. kontrolowane przez Niemców gniazdem karabinu maszynowego. Szliśmy jak cienie; gdy zapalały się świetlne rakiety padaliśmy na ziemię starając się być niewidoczni. Trzeba było unikać walki z Niemcami za wszelką cenę. nie było szansy, żeby nam mógł ktoś pomóc w razie potrzeby. Na szczęście Niemcy nie lubili pokazywać się w nocy.
W końcu dotarliśmy do sierocińca i wzięliśmy ładunek. Wracaliśmy natychmiast, żeby skorzystać z ciemności. Świtało kiedy zorientowałam się że pobłądziłam. Sytuacja była bardzo niebezpieczna, jednak nie dałam znaku po sobie, żeby nie wywołać paniki. W końcu dotarliśmy na nasz teren, chociaż z innej strony niż nas oczekiwano. Odetchnęłam, gdyż byłam odpowiedzialna za całość patrolu.
Ostatnie dni Warszawskiego Powstania są zawsze żywo w mojej pamięci. Katastrofa wydawała się nieunikniona, jednak nie braliśmy pod uwagę kapitulacji. Do dowództwa „Żyrafy” należał kompleks budynków mieszkaniowych pod numerem Krasińskiego 20 i 29 jak i również klasztor Sióstr Zmartwychwstanek. Budynki te były poważnie uszkodzone przez bomby i pociski armatnie, wielki klasztor był wystawiony na pociski nieprzyjacielskie z trzech stron, gdzie były otwarte pola. Po ciężkim ogniu artyleryjskim często następował atak czołgów niemieckich i piechoty.
Te ataki do tej pory były zawsze odpierane, jednak w ostatnich dniach sytuacja się zmieniła. Ogień artyleryjski na wszystkie trzy budynki był tak intensywny i niszczący, że wydawało się, że nigdy się nie skończy. Ataki czołgów i piechoty przychodziły falami. Jeden z chłopców zwany „Lis” tak to opisał: „Dopiero szary świt przecierał nocne niebo, kiedy zwaliła się nawała niemieckiego ognia, żelaza i stali …….. pociski padały jeden koło drugiego i każdy kwadratowy metr ziemi zryty był doszczętnie”. Kiedy artyleria ustała ruszyło niemieckie natarcie. ”Lis” dalej opisuje: „Słyszę złowrogi szum i warkot silników czołgowych. Biegnę z Hipkiem i Zenkiem do okien budynku od strony działek. Wyglądamy chyłkiem i widzę bure cielska potworów, plujące w biegu ogniem z dział i KM-ów. Za nimi grenadierzy pancerni posuwają się w naszą stronę”.
Straciliśmy kontakt z klasztorem, kiedy róg najbliższego budynku runął zagrzebując rów łącznikowy. Ponieważ klasztor był naszym bastionem przeciwko atakom niemieckim, stało się rzeczą zasadniczą, żeby odnowić kontakt za wszelką cenę.
Nasz dowódca „Tatar” szukał ochotnika, zgłosiłam się. Gdy doszłam do Krasińskiego 29, nasi chłopcy powiedzieli mi, że zadanie jest trudne, może nawet niemożliwe do wykonania. Nie wierzyli, że jest możliwe dotrzeć do klasztoru, który już był poważnie uszkodzony pociskami artyleryjskimi i bombardowaniem, gdzie Niemcy użyli miotacze ognia i podpalili górne piętra. Jednak byłam zdecydowana, żeby iść. Gdy opuściłam bezpieczeństwo ostatniego budynku, byłam sama, a przede mną otwarta przestrzeń prowadząca do klasztoru. Wczołgałam się powoli na kupę gruzu, mając nadzieję, że Niemcy mnie nie zauważą. Małe fontanny kurzu podnosiły się w górę gdy pociski uderzały w ziemię tuż koło mnie. W końcu dotarłam do resztek rowu łącznikowego. Jedyne wejście do klasztoru, wyrąbane w fundamentach, było pod ostrzałem z działa „Tygrysa”, największego czołgu niemieckiego. Powiedziałam sobie: „Muszę skoczyć natychmiast po strzale”, ale się zawahałam - a jeżeli się potknę, co wtedy - lepiej nie myśleć i skoczyłam. Miałam szczęście. Cała i żywa znalazłam się na długim korytarzu w bezpieczeństwie grubych murów klasztornych.
Sytuacja w klasztorze była tragiczna. Było wielu zabitych i rannych, brak bandaży i środków opatrunkowych, amunicja się kończyła. Niemcy atakowali przez okna, w jednym skrzydle walka była wręcz. Gdy czekałam na „Jana” dowódcę klasztoru, przyniesiono szesnastoletniego chłopca z oberwaną nogą. Był przytomny, myślałam, że nie wie nic o nodze, ale wiedział i był w rozpaczy. „Jak będę walczyć z Niemcami?” pytał. W swoim nieszczęściu jeszcze dalej myślał o walce. Ale nie było już czasu na rozmowy; musiałam wracać z raportem o sytuacji w klasztorze.
Międzyczasie niemieckie czołgi się wycofały i powrót był dużo łatwiejszy. Po złożeniu raportu, zaczęliśmy przynosić amunicję i środki opatrunkowe do klasztoru. Atak niemiecki był chwilowo odparty. Pomimo strasznego zmęczenia, szarzy od pyłu, cieszyliśmy się z tego sukcesu. Była tam grupa składająca się częściowo z najmłodszych chłopców zwanych, to oni, w czasie ataku niemieckiego bronili korytarza rzucając granaty i część z nich, gdy zabrakło im broni, była przez Niemców wzięta do niewoli.
Dużo później dowiedziałam się jak to wyglądało: najbardziej wysunięte skrzydło klasztoru zostało odcięte od reszty budynku. Jedna ściana niespodziewanie zawaliła się grzebiąc pod gruzami chłopca, o pseudonimie Andrzej. Andrzej był zakopany w gruzach po pas i nie mógł się uwolnić. Na próżno koledzy próbowali odkopać go gołymi rękami. Andrzej prosił, żeby go zostawić z pistoletem w ręku żeby mógł się bronić do ostatka - i tak się stało. Jego koledzy harcerze, walczyli tak długo jak długo starczyło im amunicji, ci co nie zginęli byli wzięci przez Niemców do niewoli. Po wojnie, gdy klasztor był odbudowywany, znaleziono jego szkielet pod ruinami.
Klasztor Sióstr Zmartwychwstanek, nasza twierdza, po zakończeniu powstania.
Niemcy przygotowywali się do ostatecznego ataku, aby zająć cały budynek. Dowódca Jan nie mogąc utrzymać swojej pozycji, zdecydował się wycofać. Górne piętra już były w ogniu, teraz, na jego rozkaz, podpalono najniższą część klasztoru. Polano benzyną łóżka na których byli zabici, dym zakrył wycofujący się oddział.
Tatar nie był zawiadomiony i wysłał mnie pod wieczór do klasztoru z rozkazem żeby odział się wycofał. Szłam z ciężkim sercem i kiedy doszłam do budynku zaskoczyła mnie cisza. Słychać było parę strzałów od czasu do czasu i znowu cisza. Wskoczyłam w dół na korytarz wypełniony dymem. Weszłam głębiej do budynku krztusząc się dymem i wołając imię dowódcy. Jedyny dźwięk, jaki wydobywał się z głębi budynku była seria wystrzałów. W końcu zdałam sobie sprawę, że nikogo niema, że to nie były strzały, ale eksplozje palącej się amunicji. Prawie dusząc się od dymu, biegłam z powrotem wzdłuż korytarza koło sali gdzie rano leżeli ranni, a teraz paliły się trupy. Uświadomiłam sobie w pełni, że jestem zupełnie sama. Ogarnęło mnie przerażenie na myśl, że może Niemcy odcięli mi drogę. Wiedziałam o strasznej śmierci dziewcząt, które dostały się w ich ręce. W panice wybiegłam na zewnątrz, ale nikogo nie było, tylko czerwono zachodzące słońce.
Gdy tak stałam myśląc, że to już dosyć przygód jak na jeden dzień, spotkałam cywila, który mi powiedział, że w opuszczonym budynku Krasińskiego 29, jest w piwnicy dwóch ciężko rannych. Znalazłam sanitariuszkę z noszami i powędrowałyśmy do pustego budynku. Ranni byli w piwnicy po węglu. Bardzo trudno było ich wydostać, gdyż druga strona budynku już była w rękach niemieckich. Wniosłyśmy rannych na parter i wyciągałyśmy ich z noszami przez okno. Było to bardzo bolesne dla rannych, ale trzeba było ich ratować, gdyż Niemcy, pomimo, że akceptowali Konwencję Genewską, często dobijali naszych rannych.
Nowe rozkazy dowództwa kierowały wszystkie oddziały w kierunku Wisły. Była wciąż jeszcze nadzieja, że przeprawimy się przez Wisłę. Cała Żyrafa już się przeniosła, tymczasem nie mogłam znaleźć Plutonu 227. Jeszcze byli na dawnym miejscu, w chaosie wycofywania się, rozkaz do nich nie dotarł. Wróciłam z powrotem poprzez labirynt połączonych podziemnie piwnic, przepełnionych ludnością cywilną. Ktoś wsadził mi do ust łyżeczkę z dżemem – był to wzruszający odruch, gdyż panował głód. Znalazłam częśċ plutonu 227 która stanowiła osłonę w czasie wycofywania oddziałów w stronę Wisły. Droga prowadziła do „Szklanego Domu” przez płytki rów łącznikowy często ostrzeliwany przez Niemców. Po próbie z której z trudem uciekłam z życiem, znalazłam inną drogę, chłopcy szli za mną gęsiego.
Wszystkie oddziały zostały skoncentrowane pod „Szklanym Domem”, tam usłyszeliśmy o godzinnym zawieszeniu broni. Nasi chłopcy wypoczywali i czyścili broń. Wkrótce potem, ogłoszona została kapitulacja. Był to straszny szok – nie mogliśmy uwierzyć, że tyle ofiar, tylu zabitych i wszystko na darmo! Siedzieliśmy w ponurej ciszy, zdruzgotani.
Całą noc siedzieliśmy pod płonącym Szklanym Domem, gdzie dwa miesiące temu pełni nadziei, zaczęliśmy Powstanie. Koło piątej rano, nasze odziały z pełnym uzbrojeniem, maszerowały pomiędzy dwoma liniami po zęby uzbrojonych Niemców. Na placu, Niemcy ustawili cztery czołgi zwrócone lufami w kierunku placu, a myśmy maszerowali składając broń. Było to 30-go września 1944 roku.
W rozkazie ostatniego dnia powstania zostałam odznaczona Krzyżem Virtuti Militari i awansowana do stopnia plutonowego. To odznaczenie ma specjalną wagę dla nas Polaków, reprezentuje wojskową odwagę i umiejętność dowodzenia w sytuacjach kryzysowych. Wielu innych zasłużyło na to odznaczenie bardziej niż ja, ale ponieważ ich heroizm nie zawsze miał świadków nie mogli go otrzymać. Niemniej byłam niezwykle dumna, że byłam wybrana żeby ich wszystkich reprezentować.
Co się działo w innej części Warszawy, podczas powstania, opisuje Wisia, która potem została moją bratową. Była sanitariuszką, zbierając rannych tam gdzie padli i dając im pierwszą pomoc. Opisuje Starówkę: „Był wieczór 1-go września, i zdecydowaliśmy, że gdy będzie ciemno, wycofamy kanałami rannych na chodzie. Ciężko ranni musieli zostać na miejscu. Wisia zdecydowała zostać z nimi, wiec pożegnała się z kolegami ze swojego oddziału.”
Rano wpadli Niemcy z wrzaskiem „Bandyci! Bandyci!” Niemiecki oficer zapytał się jej, czy ona i ranni są jedynymi osobami w budynku. Powiedziała „Tak,” ale on dalej groził jej rewolwerem i kazał żołnierzom niemieckim szukać pod łóżkami, sprawdzając czy mówi prawdę. Twarz jej zbladła papier, ze strachu nie mogła mówić. Po inspekcji Niemiec opuścił rewolwer i kazał przenieść rannych do szpitala na ulicę Długą.
Niemcy już szykowali się do wyjścia i ich glosy wydały łagodniejsze. Wobec tego Wisia zwróciła się do oficera i zapytała czy mogą jej pomóc przenieść rannych. Niemiec wściekł się i znowu kierując rewolwer w jej stronę, wrzasnął: „Niemieccy żołnierze nie będą nosili polskich świń!” Przerażona zaczęła się jąkać, „Już sobie poradzę, znajdę kogoś do pomocy.” Niemcy odeszli, ostrzegając, że wrócą wkrótce i jeżeli ktokolwiek zostanie będzie zastrzelony.
Wisia pobiegła na ulicę i błagała przechodniów żeby jej pomogli przenieść rannych. Wkrótce znalazła pomocników, którzy poszli najpierw do szpitala po nosze. Pilnowała żeby wszystkich zabrano. Na podwórku szpitalnym namalowana była olbrzymia swastyka na kawale płótna. Nagle przyjechały niemieckie ambulanse i Niemcy zabrali swoich rannych, którzy dzień wcześniej byli naszymi jeńcami, opatrywani przez polskich lekarzy. Niemcy też kogoś szukali, wreszcie zabrali ostrzyżonego i posiniaczonego powstańca i na podwórku go rozstrzelali. Kim był? Nigdy się nie dowiedziałam.
Po południu Niemcy zaczęli chodzić po salach i rozstrzeliwać rannych. Przed tym kazali personelowi szpitalnemu wyjść z gmachu. Przez okno klatki schodowej zobaczyłam ogromny ruch na podwórzu. Ranni sami wyczołgiwali się z sal i piwnic. Powróciłam na salę z postanowieniem wynoszenia rannych. Zabrałam pierwszego, który był najbliżej drzwi, podałam mu szczotkę do zamiatania by się podparł i pomagając mu wyszliśmy z sali. Za drzwiami stało dwóch Niemców z pistoletami w ręku. Zaczęliśmy wolno schodzić po schodach. Niemiec wskazał nam ręką kierunek. Stanęliśmy na wyznaczonej stronie i wówczas spostrzegłam, że znajdują się tu sami ranni. Po drugiej stronie była ludność cywilna. Przejście między grupami było niewielkie, a w miarę napływu ludności zmniejszało się. Ciągle Niemcy kierowali nowe grupy ludności na podwórze szpitalne. Między nimi przechadzali się Niemcy utrzymując porządek, wydawali rozkazy, ale jeszcze wyglądali spokojnie.
W pewnym momencie tknięta przeczuciem przeciągnęłam mojego rannego, który nazywał się „Ikar” na przeciwną stronę. Zauważył to Niemiec i kazał nam powrócić na poprzednie miejsce. W tym czasie podszedł drugi Niemiec i powiedział: „Siostry tu nie potrzeba, niech idzie na drugą stronę”. Poczułam wtedy jak mi nogi wrastają w ziemię, nie mogłam się ruszyć z miejsca z przerażenia. Ikar jednym ramieniem opierał się o mnie, a pod drugim miał szczotkę do zamiatania, odwróconą włosiem do góry. Spełniała ona rolę kuli do chodzenia,. Podskakiwał na jednej nodze, drugą miał zgiętą w kolanie. Tymczasem Niemiec powtórzył rozkaz i nie czekając wykonania pchnął mnie na drugą stronę. Stanęłam o parę kroków dalej, cały czas ich obserwując. Powoli robiło się coraz większe zamieszanie. Niemcy odebrali chyba jakieś rozkazy, bo zaczęli coś wykrzykiwać do siebie, patrzeć na zegarki, gorączkowo ustawiać ludność, która jeszcze ciągle napływała, wrzeszczeć i brutalnie się zachowywać. Skorzystałam z zamieszania i znowu przeciągnęłam Ikara na drugą stronę i tym razem zobaczył to Niemiec, ale kazał nam już stanąć za sobą.
Nagle powstał ogromny gwar ludzi, krzyki, słychać było strzelaninę w gmachu i łoskot latających samolotów, które już bez przerwy krążyły nad nami. Niemcy otworzyli ogień z karabinów maszynowych do tłumu rannych. Samoloty zaczęły bombardować budynki bombami zapalającymi. Zaczęło się prawdziwe piekło.
Stojący przed nami Niemiec siekł z karabinu maszynowego. Tumany kurzu unosiły się w powietrzu. Przestałam myśleć, byłam cząstką prześladowanego, ogłupiałego, przerażonego tłumu. Czekałam na moje przeznaczenie.
W skroniach pulsowała mi krew, serce biło jak młot, w uszach czułam ból od ogromnego hałasu. Odwróciłam głowę aby nie patrzeć na masakrę i ujrzałam sylwetkę ks. Roztworowskiego. Stał z wzniesionymi rękami i udzielał nam ostatniego błogosławieństwa. Fala kurzu i dymu przykrywały jego widok, to znów samoloty je rozwiewały, a ojciec Roztworowski stał ciągle z rękoma wzniesionymi do Boga. On jeden mógł się modlić. Gmach płonął.
Teraz Niemcy rozwścieczeni, z hałasem zaczęli ustawiać pochód z ocalałej ludności. Kopali, pchali, zachowywali się jak zwierzęta. Skorzystałam z zamieszania, zostawiłam Ikara pod opieką stojących obok osób i wpadłam na schody do palącego się od góry budynku. W połowie schodów na pierwszym piętrze stał Niemiec i gestem ręki zatrzymał mnie. Złożyłam ręce i zaczęłam go prosić, aby mnie puścił na górę, mówiłam mu, że jest tam mój brat. Powiedział mi wtedy po polsku: „Tam już nie ma po co iść.” Odwróciłam się i zbiegłam na dół. Skręciłam w boczną salę. Myślałam, że może inną klatką schodową dostanę się na górę. Wszędzie leżały tylko trupy. Widok ich był przerażający. Nagle poczułam, że robi mi się duszno, przed oczami zaczęły latać ciemne plamy. Zrozumiałam, że jeżeli natychmiast nie wyjdę, to już tam zostanę. Potykając się o nosze, nic już nie widząc oprócz płomieni ognia w oknach, zawróciłam i dobrnęłam do wyjścia. Odnalazłam Ikara. Powiedziałam mu, że z tamtych już nikt nie żyje.”
Wisia, dowiedziała się potem, że Niemcy zastrzelili 430; ci którzy nie mogli się chodzić zostali zastrzeleni w łóżkach.
MOJE DALSZE LOSY
Po złożeniu broni, staliśmy się jeńcami wojennymi i maszerowaliśmy pod strażą niemiecką Wiedząc, że powstanie się skończyło Sowieci zaczęli ostrzeliwać Żoliborz. Szrapnele eksplodowały tak blisko, że niemieccy strażnicy przysiadali ze strachu. My byliśmy zbyt przygnębieni, żeby odczuwać strach. Jednak w głębi serca, pomimo szoku przegranej i żalu za tymi co postradali życie, odczuwaliśmy jak gdyby ulgę, że nikt więcej tego dnia nie zginie.
Niemcy zaprowadzili nas na Powązki, a następnego dnia do Pruszkowa. Betonowa podłoga była tak przepełniona tłumem, że nie mogłam sobie znaleźć miejsca, do spania. Chłopcy z mojego plutonu podkurczyli nogi i zrobili mi miejsce, ale straciłam je w nocy gdy we śnie się rozciągnęli. Następnego dnia zapakowani ciasno jak sardynki, w towarowym wagonie, zostaliśmy wysłani do Gross Lubars, blisko Magdeburga. W czasie drogi słychać było blisko wybuchające bomby alianckie. Mówiliśmy sobie, że to byłby pech, żeby przeżyć powstanie warszawskie i zginąć od bomby alianckiej.
Gross Lubars było dużym obozem gdzie było wiele drewnianych baraków. W sąsiednim obozie byli jeńcy wojenni z Alianckich Sił Zbrojnych. Po pewnym czasie nasi ranni zaczęli przyjeżdżać z Warszawy. Odwiedzałam ich każdego dnia i śpiewałam im harcerskie i partyzanckie piosenki dla pokrzepienia ducha. Najsmutniejszy był barak w którym zostali umieszczeni chłopcy, którzy stracili wzrok w czasie powstania. Jeden z nich dał mi orzełka polskiego, wyciętego z puszki. Odwiedzałam także szpital z ciężko rannymi dziewczętami. Jedną z nich była Ania, była razem z swoją siostrą Krystyną, która w czasie okupacji była moją drużynową. (W tekście angielskim, zmienione są imiona). Ania była ciężko ranna, od wybuchu szrapnela. Był moment, kiedy była bliska śmierci. Jednak młodość zwyciężyła, nastąpiło polepszenie, chociaż odłamki wychodziły jej z ciała przez lata całe.
W parę tygodni po naszym przyjeździe do obozu, Niemcy wysłali 60 dziewcząt i mnie w ich liczbie, do fabryki wojskowej, do małego miasteczka Parchen. Po obu stronach drogi było parę domów, jedno kino i duży parterowy budynek, z płaskim dachem, wyglądającym na wielki garaż. Ukryta była w nim fabryka , która produkowała części czołgów i samolotów. Nasz przyjazd wywołał ogromne podniecenie wśród wysłanych na roboty Belgów i Holendrów, którzy nigdy nie widzieli przedtem kobiet, jeńców wojennych. Myśmy w dalszym ciągu miały na ramieniu biało – czerwone opaski z polskim orłem i numerem naszego plutonu.
Chociaż praca trwała od godz. 6-ej rano, do 6-tej wieczorem, miałyśmy stosunkowo dużo swobody. Spałyśmy w kinie, na słomie rozrzuconej na podłodze. Nie było strażników, po pracy byłyśmy wolne. Kiedy pogoda dopisywała, szłyśmy na spacer do lasu. Na śniadanie miałyśmy chleb, margarynę i marmoladę, na obiad, gęstą zupę z kawałkami mięsa i jarzynami.
W fabryce naznaczono nam różne rodzaje pracy. Niektóre z dziewcząt spawały części metalowe, ja byłam przy elektrycznym heblu. Miałam pomagać majstrowi, który z cierpliwością tłumaczył mi moją robotę. Ja zdecydowałam nie współpracować, gdyż według Genewskiej Konwencji, jeńcy wojenni, nie powinni być zatrudnieni w przemyśle wojennym. Nie chciałam pomagać Niemcom w wygraniu wojny. Poczciwy Niemiec, wkrótce zorientował się, że nie będzie miał ze mnie dużej pociechy, zwłaszcza gdy wielkie kawały stali były przezemnie marnowane. W rozpaczy, pozwolił mi robić co chcę, pod warunkiem, że nie będę się dotykać elektrycznego hebla. Korzystałam więc i odwiedzałam moje koleżanki w czasie pracy, albo spałam gdzieś w kącie.
Niestety, ta sytuacja nie trwała długo. Pewnego dnia SS oficer przyszedł, żeby nam zaproponować wyrzeczenie się praw jeńców wojennych, za wygodniejsze miejsce zamieszkania i lepsze jedzenie. Dał nam dwa dni do namysłu. Zdecydowałyśmy pozostać jeńcami wojennymi. Niemcom nie podobała się ta decyzja i postanowili nas ukarać. Następnego dnia pojawiło się dwóch wachmanów (strażników) z karabinami. Od tej pory prowadzili nas pod strażą do pracy ku zdumieniu Belgów i Holendrów. Kino, gdzie spałyśmy, od tej pory było oświetlone przez całą noc. Nie wolno nam było wychodzić do ubikacji, która była na zewnątrz; wstawiono nam kubeł na potrzeby w nocy.
W końcu zabrano nas z fabryki, pracowałyśmy na dworzu nosząc ciężkie belki z miejsca na miejsce. Zmieniło się także nasze jedzenie na dużo gorsze. Po sześciu tygodniach w Parchen, odesłano nas z powrotem do obozu. Dwa dni potem, w wagonach towarowych zostałyśmy wysłane do obozu jenieckiego VI C, zwanego Oberlangen, znajdującego się blisko granicy holenderskiej.
Przyjechałyśmy w wigilię Bożego Narodzenia do Oberlangen i nie dostałyśmy tego dnia żadnego jedzenia. Stalag VI C Oberlangen był jedynie obozem dla kobiet. Był to teren niezamieszkały, bagnisty i pozbawiony roślinności. Każdy barak mieścił w sobie 200 osób. Dziewczyny z Żoliborza zajęły barak nr. 5. Wewnątrz były trzy – piętrowe prycze. Z moją przyjaciółką Lucynką, zdecydowałyśmy, że na najwyższe piętro, pomimo, że nie było drabinek. Nie było materaców tylko dostałyśmy samą słomę do spania, wolałyśmy by nasza słoma spadała na dół niż na nas. Na końcu każdego baraku, była duża umywalnia z dwudziestoma kurkami z zimną wodą, z rana kurki były pokryte lodem. Trzeba było odwagi, żeby w tych warunkach się rozbierać i myć. W każdym baraku był jeden metalowy piec, w kształcie rury w którym paliło się torfem.
Każdego ranka była pobudka i zbiórka przed barakami. Podczas apelu, dowodząca, stawiała kompanię na baczność i zdawała sprawę SS oficerowi, jaki jest stan, ile osób, ile chorych. Wtedy Niemcy, zawsze w towarzystwie wytrenowanych psów, nas liczyli. Trwało to dosyć długo, licząc, że było około 1500 kobiet.. Wtedy dowódca kompanii wyznaczała funkcje na dany dzień: czyszczenie baraku, pomoc w kuchni, noszenie bochenków chleba ze składów, dostarczanie torfu do ogrzewania, przynoszenie kotłów z zupą.
Najmniej popularną pracą było opróżnianie dołów ubikacyjnych. Często przyjeżdżał niemiecki farmer ze zbiornikiem zaprzężonym koniem, żeby opróżnić doły. Myśmy z kubłem na kiju, napełniały zbiornik. Nasze prymitywne ubikacje znajdujące się na zewnątrz były głębokie i niebezpieczne. Były śliskie w zimie i łatwo było wpaść do dołu. To się zdarzyło w nocy jednej z naszych koleżanek. Na szczęście nie była sama i wyciągnięto ją nim mogła się utopić. Żadna z nas nie miała dodatkowego ubrania żeby jej pożyczyć, musiała leżeć na swojej pryczy przykryta słomą, aż jej ubranie wyprane przez koleżanki wyschło. Dla zabawy, opowiadałyśmy sobie, że jeden z żołnierzy włoskich, którzy byli w tym obozie przedtem, wpadł do rowu, utopił się i teraz straszy.
Oprócz głodu, pluskwy i wszy były naszym największym utrapieniem. Byłyśmy ciągle w tym samym ubraniu, w którym poszłyśmy do niewoli. Każdej nocy, nie mogłam długo zasnąć z powodu pluskiew, które rzucały się na nas, a ssanie w żołądku z głodu też nie pomagało. Jedyną pociechą dla nas był warkot alianckich bombowców lecących falami, bombardować Niemcy. Często myślałyśmy z zazdrością o pilotach, którzy byli wolnymi ludźmi.
Byłyśmy cały czas głodne i naszym głównym tematem rozmów było jedzenie. Czasem udało mi się dostać surowy kartofel, wtedy go cienko kroiłam i przyciskając go do rozgrzanej metalowej rury pieca, piekłam plasterki. Naszą największą radością były paczki Czerwonego Krzyża, które zawierały czekoladę, skondensowane mleko, kakao, puszki z mięsem i papierosy. Miałyśmy podobno otrzymywać jedną paczkę na miesiąc, ale ja otrzymałam dwie w ciągu sześciu miesięcy. Kiedy przychodziły paczki, miałyśmy przyjęcia przez wiele dni. Jak długo wystarczała paczka, zależało od charakteru właścicielki. Niektóre zjadały wszystko na jednym posiedzeniu; inne dzieliły paczkę na małe porcje. Ja należałam do grupy, która raczej szybko zjadała zapasy, Lucynka lubiła oszczędzać.
Czas się dłużył. Każdy dzień wydawał się miesiącem. Odwiedzałyśmy się nawzajem w barakach, spacerowałyśmy wzdłuż ogrodzenia z drutu kolczastego. Odbywały się odczyty na różne tematy, można było uczyć się nowych języków, organizowano sztukę teatralną. Wśród młodzieży były też dorosłe i wykształcone kobiety. Ogarnęła mnie jednak jakaś głęboka depresja, nie interesowałam się niczym. Na Wielkanoc były uroczystości zorganizowane przez naszego włoskiego kapelana, który nie mówił ani słowa po polsku. Msze św. były odprawiane w pustym baraku. Przed Wielkim Tygodniem, nasza obozowa artystka narysowała węglem postać Chrystusa leżącego w grobie za kolczastymi drutami. W Wielki Piątek, zgłosiłam się do grupy dziewcząt, które trzymały straż honorową przed grobem Chrystusa. Zmieniałyśmy się co pół godziny, ale 30 minut było za długo dla dwóch dziewcząt, które zemdlały, zbyt słabe żeby stać. W niedzielę Wielkanocną do Mszy św. służyły dziewczęta, ksiądz dał wszystkim ogólne rozgrzeszenie, a potem Komunię św.
Słychać było ciągłe dudnienie, nie trudno było zgadnąć, że linia frontu szybko się zbliża. Niemcy stali się bardzo niespokojni i lepiej nas traktowali w czasie zbiórek. Pewnego dnia usłyszałyśmy bliskie strzały. Nasza komendantka rozkazała nam nie wychylać się z baraku, obawiając się o nasze życie. Nagle, poprzez okna zobaczyłyśmy czołgi i to nie były czołgi niemieckie! Nic nas nie mogło już zatrzymać, wszystkie wybiegłyśmy na zewnątrz. Usłyszałyśmy rozkazy w języku polskim – uwolnili nas Polacy. Byłyśmy wolne, wyzwolone przez oddziały Pierwszego Korpusu gen. Maczka. Dzień był 12-ty kwietnia, 1945.
Jedna z wież strażniczych w Stalagu VIC Oberlangen po uwolnieniu naszego obózu jenieckiego.
Pięćdziesiąt lat potem, było spotkanie weteranów w Warszawie. Spotkanie było niezwykle radosne i głęboko wzruszające, spotkanie tych których łączyło braterstwo broni. Spotkałam Lucynkę, chociaż zrazu jej nie poznałam, gdyż była w stroju zakonnym. Jeżeli chodzi o chłopców, z trudem mogłam uwierzyć, że ci starsi, łysiejący i siwi panowie, to są ci sami młodzi harcerze, którzy walczyli tak dzielnie wiele lat temu. Wkrótce pięćdziesiąt lat znikło nam z oczu, znów byliśmy młodzi, dzieląc się naszymi wrażeniami i przeżyciami od czasu ostatniego spotkania.